niedziela, 1 grudnia 2013

Rozdział 1


            Słońce zaszło ponad godzinę przed tym, jak dotarliśmy do bramy wioski Tore okrążonej drewnianym murem. Prowadziła do niej tylko jedna droga przez las ciągnąca się do usytuowanego nieopodal miasta Kords. Tore otoczone było lasem od południa, zachodu i wschodu, zaś na północ od wioski za bezdrzewnymi łąkami rozpościerającymi się przez parę kilometrów pięły się wysoko szczyty Cichych Turni. Większość miejsc takich jak to ludzie dawno już opuścili, szukając schronienia w większych miastach. A było się przed czym chować.
            Ze względów bezpieczeństwa w wiosce zarządzono, że nikt nie może opuszczać Tore po zmroku. Nikt też nie był na tyle szalony, by to robić. W gruncie rzeczy wyszliśmy z wioski gdy słońce wisiało jeszcze wysoko na widnokręgu. Wiedziałam jednak, że najlepiej będzie gdy przemkniemy do domów niezauważeni, nie mówiąc o reakcji mojej matki gdyby zobaczyła, że znowu mnie nie ma. Uchyliłam bramę tylko na tyle, bym mogła bez problemu prześlizgnąć się do środka. Gdy otwierało się ją za szeroko zardzewiałe zawiasy wydawały nieprzyjemne skrzypienie, które bez wątpliwości przyciągnęłoby uwagę strażników. Tuż za wejściem po lewej stronie poukładane były beczki z winem przygotowane do wywozu wczesnym rankiem, w pewnej odległości od ściany muru, mogłam więc schować się za nimi w oczekiwaniu na mojego towarzysza.
            W końcu on również wślizgnął się do wioski, zamykając bezszelestnie bramę i dołączając do mnie. Nie przypominałam sobie momentu, w którym zaczęłam przyjaźnić się z Samem. Niemal ten sam wiek prawdopodobnie zadecydował o tym, że byliśmy na siebie skazani. Nigdy nie zwracałam szczególnej uwagi na jego wygląd, chociaż moja matka kilkakrotnie wspominała o nim używając przymiotnika „przystojny”. Jego blond włosy obcięte były krótko, tylko grzywka odrobinę dłuższa od reszty opadała mu na spocone od biegu czoło. Ostro zarysowane brwi uniosły się właśnie do góry, gdy niebieskie oczy spostrzegły, że mu się przyglądam. Na uwydatnionych kościach policzkowych można było dostrzec czerwone plamy, które powstały zapewne ze zmęczenia. Mięśnie rozbudowane latami polowań i pracy w kuźni z ojcem były dokładnie zarysowane pod ciemnymi, brudnymi spodniami i koszulą, która dzisiaj rano może jeszcze była biała, teraz jednak miała niezachęcającą, szarą barwę z wieloma przebarwieniami powstałymi prawdopodobnie od styczności z żywicą. Z pewnością był atrakcyjny, nie czułam jednak do niego nic, co wykraczałoby poza braterską miłość.
            - No co? – spytał szeptem, jednak przyłożyłam do ust palec sygnalizując mu, żeby się nie odzywał.
            Chociaż do małego rynku było jeszcze paręnaście metrów nieoświetlonej ścieżki, a sama brama kryła się w cieniu rosnącego tuż obok niej wiekowego dębu w dalszym ciągu musieliśmy zachować ostrożność. Wyjrzałam zza beczek, by ujrzeć skąpany w blasku pochodni opuszczony główny plac naszej wioski. Nie był imponujący, na środku kwadratowej, niezbyt dużej przestrzeni na której w środowe i sobotnie popołudnia organizowano miejscowe targowisko znajdowała się mała studzienka. Plac otoczony był czterema budynkami, a z każdego rogu wychodziły dróżki do domów prywatnych. Naprzeciwko nas, między szczelinami widziałam ciągle oświetlone wnętrze drewnianej, dwupiętrowej garbarni. Właściciel, Thomas Barkins właśnie oprawiał dostarczoną mu dzisiaj skórę. Widziałam jak mój sąsiad, Alfred Hawk przyniósł mu ją dzisiaj z polowania. Na piętrze nad zakładem znajdowało się mieszkanie pana Barkinsa. Mimo imponującego wieku, bo miał bowiem ponad pięćdziesiąt lat, był kawalerem. Nie miał zbyt wiele do roboty o tej porze roku, ostatnie oznaki zimy widoczne były dwa tygodnie temu.
            Na prawo od garbarni znajdował się sklep rzeźnika Michaela Tossa. Chata wykonana była z drewna, jak wszystkie inne w Tore. Właściciel miał dom niedaleko rynku, gdzie mieszkał z żoną i dwójką dzieci – trzynastoletnim Mattem pięcioletnią Zoey. Jego sklep pogrążony był w mroku co oznaczało, że wrócił już do rodziny. Naprzeciwko jego sklepu, po drugiej stronie garbarni swój kuźnię miała rodzina Sama – Trestonowie. Interes prowadził głównie jego ojciec, lecz od paru lat wyroby syna również trafiały do sprzedaży i to na górne półki. Sam był idealnym dzieckiem, wszystko opanowywał błyskawicznie. Sklep przynosił duże zyski, zwłaszcza że nie mieli w okolicy żadnej konkurencji – najbliższa kuźnia była w mieście Kords. Ludzie z niewielu zamieszkałych jeszcze wiosek często zamawiali u nich wyroby, niekiedy więc przewijały się powozy z ich towarem.
            Najbliżej nas, po prawej stronie ścieżki znajdowała się zawdzięczająca swoją nazwę od drzewa nieopodal bramy Gospoda pod Bukiem, z której dobywały się już śpiewy. Było to główne miejsce spotkań ludzi z Tore, którzy niemal codziennie witali tam by się napić, zjeść i poopowiadać sobie historie. W poniedziałkowe wieczory takie jak ten organizowane były również potańcówki. Gospoda trzymała się bardzo dobrze, chociaż od paru dobrych lat nikt tam nie nocował. Ostatnim gościem, który przyjechał do Tore na parę dni był otyły urzędnik ze stolicy, który szczególnie zapadł mi w pamięć ze względu na dosyć oryginalną łysinę. Niemal ze wszystkich stron jego głowa była idealnie gładka, jednak na czubku dosyć wyraźnie rósł cienki, ciemny kosmyk, przylizany i delikatnie zakręcony. Gdyby nie panujące wtedy okoliczności i powód jego przybycia pewnie stroilibyśmy sobie z niego żarty razem z Samem.
            Smoki zniszczyły naszą wioskę równo 6 lat temu. Nikt nie widział ich przybycia, zaatakowały w środku nocy i zniknęły niemal równie szybko jak się pojawiły. Pamiętam jedynie, że był to dzień, w którym pokłóciłam się z matką gdy dowiedziała się, że wyszłam poza bramę wioski. Zamknęłam się w swoim pokoju zdenerwowana, i długo nie mogłam zasnąć. Nie było to jednak z powodu emocji. Płomienna blizna, którą miałam na wierzchniej stronie dłoni od urodzenia pierwszy raz piekła mnie niesamowicie. W końcu nie wytrzymałam i wstałam, by włożyć ją do zimnej wody. I wtedy usłyszałam huk pierwszego wybuchu, gdy kula ognia uderzyła w gospodę, w której ciągle było parę osób. Następne wybuchy nastąpiły bardzo szybko po tym. Pamiętam matkę wbiegającą do mojego pokoju i wrzeszczącą coś o smokach, ojca otwierającego metalową kładkę od piwnicy. Oraz moment, w którym zorientowałam się, że nie mam ze sobą mojego naszyjnika – obramowanej srebrem jadeitowej kuli.
            Często jak widzę płomień ogniska czy pochodni przypominam sobie moment, gdy jeden ze smoków trafił w nasz dom. Właśnie wbiegłam na piętro, gdy wszystko w jednym momencie zajęło się ogniem wraz z towarzyszącym temu hukiem. Minęłam biegiem stare obrazy powieszone na ścianach i rzuciłam się ku otwartym drzwiom pokoju, który jeszcze chwilę temu opuściłam. Gdy wpadłam do środka jedno ze zwierząt o krwistoczerwonych łuskach wylądowało naprzeciwko otwartego okna mojej sypialni. Możliwe, że mnie usłyszało ale nie mogłam być tego pewna. Jednak jednocześnie z chwilą gdy zacisnęłam dłoń na amulecie, oczy smoka skierowały się w moją stronę. Jedyne co pamiętam po tym to przeraźliwy, rwący ból w prawej dłoni. Nic poza tym.
            Mówiono mi, że ojciec wyniósł mnie z płonącego domu na rękach. Opowiadano, że smoki szybko odleciały i ślad po nich zaginął. Nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że smocze cele znikały zwykle z powierzchni Ziemi. Tym razem było inaczej, połowa wioski nie zdążyła nawet zostać podpalona. Ataki smoków zdarzały się niemal wszędzie, zwłaszcza odkąd władzę przejął król Adlin Lauter, jednak od tamtego czasu w okolicy nikt nigdy żadnego nie widział, chociaż wcześniej ataki zdarzały się częściej. Nikt nie potrafił tego wyjaśnić. Wioskę odbudowano, a cała sprawa poszła w zapomnienie.
            Skierowałam wzrok na kuźnię, obok której musieliśmy przemknąć, by nie zwrócić na siebie uwagi strażników na wieży strażniczej. Chociaż mieszkaliśmy w innych częściach wioski, zwykle rozstawaliśmy się przed moim domem. Tym razem było jednak o wiele później niż zwykle. Spojrzałam na Sama, który kiwnął mi głową w gotowości, po czym zgodnie przekradliśmy się za sklep jego rodziców. Zatrzymałam się, chociaż zwykle tego nie rozbiliśmy, a gdy się odwróciłam napotkałam jego pytające spojrzenie.
            - Idź do domu – mruknęłam pod nosem, byłam jednak pewna, że mnie usłyszał.
            Pokręcił głową wiedząc, że im mniej w tym momencie rozmawiamy tym lepiej. Strażnicy mogą kręcić się w okolicy nie licząc tych na wieży, a spotkanie z nimi nie należało do moich priorytetów dzisiejszego wieczoru. Zwłaszcza, że ostatnio jeden z nich, wyjątkowo wysoki i zgarbiony odprowadził mnie pod same drzwi domu i uciął sobie małą, dosyć nieprzyjemną rozmowę z moją mamą.
            - Jest późno, zobaczymy się jutro Pod Bukiem tak jak zwykle. – Starałam się wyglądać przekonująco.
            Spojrzał na mnie z wątpliwością błyszczącą w niebieskich oczach. Wiedział jednak, że mam rację. Nie tylko ja byłam w tarapatach, jego rodzice również nie mogli się dowiedzieć o naszej wycieczce. Mimo, że Sam był już pełnoletni, miał już bowiem dziewiętnaście lat „zabrał” na nią osobę niepełnoletnią. Chociaż byłam od niego tylko dwa lata młodsza, zakazy naszego prawa mające na celu jak najlepszą ochronę tej małej społeczności ciągle mnie obowiązywały. Jednym z nich było właśnie wychodzenie za mury Tore bez zgody burmistrza bądź kogoś ze starszyzny. A żeby chociaż się o takie pozwolenie ubiegać trzeba było mieć zezwolenie rodziców. Ja nie miałam nawet co o nim marzyć. Możliwe, że ojciec zgodziłby się na parogodzinne wyprawy raz na jakiś czas, jednak moja mama była strasznie przewrażliwiona. Nie dziwiło mnie to, jej jedyna siostra Margaret zginęła podczas ataku smoków.
            - No dobrze – mruknął Sam w odpowiedzi, po czym uśmiechnął się lekko i zniknął za rogiem kuźni, zapewne postanawiając przejść do swojego domu okrążając rynek. Nie zastanawiając się długo ruszyłam prosto, mijając zakręt za którym zniknęła jego postać i zgaszoną latarnię.
            Żwirowana ścieżka prowadząca od rynku do grupy domów, pośród których znajdował się również mój była prosta, jednak nie mogłam nią iść. Podeszłam ponownie pod mur po drugiej stronie oświetlonej wieży strażniczej, którą zawsze musieliśmy okrążać i ruszyłam wzdłuż niego. Miałam o tyle prościej od Sama, że mój dom umieszczony był na uboczu, a nie bliżej środka jak jego. Wzdłuż drogi po obu stronach w równych odstępach zbudowane były drewniane domki, wszystkie wyglądające niemal identycznie. Jednak w tak małej społeczności jak nasza każdy wiedział, gdzie kto mieszka. Od strony muru pierwszy dom należał do starego Taunera. Jako jeden z najstarszych mieszkańców wioski był bardzo poważany i stał się trzecią najważniejszą osobą w wiosce, zaraz po burmistrzu i panu Deverze wyprzedzającego go wiekiem o parę lat.
            Ominęłam go szybko, a także następny należący do syna właścicielki gospody, Mariusa Thorna. Zapewne pomagał matce w obsłudze klientów, jednak jego żona Sarah prawdopodobnie była w domu i opiekowała się ich nowo narodzonym dzieckiem. Wskazywał na to blask świec odbijający się w oknach, jednak mogli po prostu zapomnieć ich zgasić.
            Następna była piekarnia mojego ojca. Dosyć nieprzyjemne były moje wspomnienia z nią związane, gdy tata próbował nauczyć mnie jak piec chleb. W porównaniu do Sama, któremu zawsze wszystko przychodziło z łatwością, ja musiałam źle wymieszać składniki i przypiec cały wyrób. Moje dzieło bardziej przypominało węgiel niż pieczywo, a smakowało nie lepiej od ziemi. Tak samo skończyły się moje próby opanowania rzemiosła matki – krawiectwa. Prosta, bawełniana sukienka, której szycia próbowano mnie nauczyć nadawała się, po odpowiednim przerobieniu tylko na małą poszewkę. Rodzice już dawno zrezygnowali z prób przekazania mi ich wiedzy, za to bezustannie powtarzali mi, że muszę znaleźć coś z czego będę mogła utrzymać się w przyszłości. Jednak jedyna czynność jakiej chciałabym spróbować była poza moim zasięgiem.
            Chociaż polowanie było bardziej męskim zajęciem dałabym wiele by chociaż raz spróbować. Często ćwiczyłam z Samem strzelanie z łuku i chociaż nie wychodziło mi to tak dobrze jak jemu – wydawało mi się niemal niemożliwe strzelenie w sam środek tarczy wszystkimi strzałami tak jak on robił to za niemal każdym razem – nie szło mi najgorzej i bardzo to lubiłam. Musiałam jednak zostać przy drewnianych i słomianych celach. Odkąd pamiętam wszystkie zwierzęta omijały mnie szerokim łukiem i uciekały na mój widok, chociaż powodu takiego ich zachowania nie znałam. Pamiętam jak parę lat temu wymknęliśmy się z Samem na małe polowanie. Przez całą drogę, bez względu na to jak cicho i wolno się poruszaliśmy nie widzieliśmy żadnego zwierzęcia. Ciszę czasem przerywał tylko szelest suchych liści na ziemi bądź łamane gałązki, a na ziemi często znajdowaliśmy ślady wskazujące na to, że jakiekolwiek zwierzęta tam były szybko uciekły niedługo przed tym jak się tam pojawiliśmy. Sam często żartował, że wytwarzam jakiś specjalnie nieprzyjemny dla zwierząt zapach i czasem gdy widziałam zrywające się na mój widok do ucieczki psy lub kury z wioski nawet mu wierzyłam.
            Za piekarnią zauważyłam swój dom. Nie różnił się wieloma rzeczami od pozostałych – piętrowa, drewniana chatka z kamiennym kominem wystającym z dachu. Przez okna nie zauważyłam żadnego światła i od razu poczułam ulgę. Rodzice jeszcze nie wrócili. Podbiegłam do tylnego wejścia schowanego pod krótkim daszkiem, które było w odległości tylko paru metrów od ściany muru. Przy oknie do kuchni, po lewej stronie drzwi poukładane były pudła różnokolorowego materiału, który moja mama zamówiła ze stolicy. Pewnie nie zrobiła jeszcze miejsca w swojej pracowni, by zmieściły się w domu. Drzwi otworzyły się z towarzyszącym temu cichym skrzypieniem, nie przejęłam się tym jednak pewna, że jestem sama. Stanęłam w ciemnym korytarzu. Panujący mrok pewnie skłoniłby wielu do zapalenia świecy bądź lampy oliwnej, ja jednak bez problemu ominęłam drzwi po lewej stronie prowadzące do kuchni oraz drzwi do salonu po prawej i dotarłam do schodów znajdujących się tuż przy wejściu do pracowni mamy. Położyłam lewą rękę na oparciu, ale nie zdążyłam wejść na pierwszy stopień, gdy ciszę przerwał dobrze mi znany, ostry głos.
            - Amando Pam Greynote, pozwól tu na moment – powiedziała moja mama, a serce zaczęło walić mi jak opętane. Zwracała się do mnie tak tylko wtedy, gdy miałam duże kłopoty.
            Niechętnie odwróciłam się w stronę otwartych drzwi do jej pracowni. W nikłym blasku jednej świecy, przy której siedziała mama w swoim ulubionym, skórzanym fotelu widziałam niemal wszystkie najważniejsze szczegóły pomieszczenia. Na lewej ścianie wisiał obraz lasu nocą, który zawsze przyprawiał mnie o gęsią skórkę. Najbardziej przerażające były w nim dwie pary oczu odbijające blask księżyca w ciemności. Nieważne, jak długo wpatrywałaś się w cień na płótnie, nie sposób było rozszyfrować do jakich zwierząt owe oczy należą. Przy ścianie naprzeciwko drzwi stały różnej wielkości metalowe formy przypominające ludzką sylwetkę. Na jednym z manekinów zawieszona była męska koszula koloru białego. Mama często nakładała na nie swoje dzieła przed wykańczaniem. Jeden pokój w domu z osobnym wejściem od strony drogi przeznaczony był na sklep z wykonanymi przez nią ubraniami. Po prawej stronie, tuż obok stolika i zajętego przez nią fotela znajdował się drugi, duży stół na którym miała wszystko potrzebne do szycia – drogi zestaw igieł i nici, nożyce, skrawki materiału rozrzucone dosłownie wszędzie. Jednak mama zawsze wiedziała, gdzie co zostawiła.
            W końcu spojrzałam na nią. Niewiele ją przypominałam, a jedyną cechą która nas łączyła były brązowe włosy. Co prawda moje w blasku słońca nabierały miedzianego blasku, a jej zawsze miały ten sam odcień przypominający korę drzew w lesie. Marszczyła brwi ze zdenerwowania, a jej pogodna zwykle twarz wykrzywiona była w gniewnym grymasie. Była ładna jak na swój wiek, a małe zmarszczki w okolicach oczu i ust tylko dodawały jej uroku. Świdrowała mnie ciemnymi oczami, jakby czytała mi w myślach. Ubrana była w czerwoną koszulę nocną, którą sama uszyła parę lat temu. Nerwowo tupała lewą stopą.
            - Gdzie byłaś? – spytała cicho, nie chcąc podnosić głosu ze względu na ojca. Skoro ona była w domu, a lampy wszędzie były pogaszone tata musiał już spać na piętrze.
            - U Sama – odpowiedziałam jej, starając się cały czas patrzeć jej w oczy.
            - Nie kłam – wysyczała groźnie, widocznie będąc na granicy swojej cierpliwości. – Znowu wyszłaś z wioski, prawda?
            Spuściłam głowę. Nie miałam odwagi dalej utrzymywać kontaktu wzrokowego. Mama zaczęła rytmicznie odbijać paznokciami o blat stolika, znając już odpowiedź na swoje pytanie. Nigdy nie potrafiłam dobrze kłamać, zwłaszcza do niej.
            - Przepraszam. – Miałam nadzieję, że może to trochę załagodzi sprawę.
            - Przepraszasz mnie? – spytała przez zaciśnięte zęby. – Czy ty naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, co ci tam grozi? Jakie niebezpieczeństwa czekają tam na takie nieostrożne osoby jak ty?
            - Przecież nic mi się nie stało – mruknęłam pod nosem bardziej do siebie, jednak mnie usłyszała.
            - Ale mogło! – krzyknęła mama, na moment zapominając o śpiącym na górze ojcu. Szybko jednak potrząsnęła głową i powróciła do cichego tonu. – Zawiodłaś mnie, dziecko. Ostatnio złożyłaś obietnicę, że nie zrobisz tego więcej. Nie dotrzymałaś jej. – Przerwała na moment, nachylając się i chowając twarz w dłoniach. – Doszłam do wniosku, że skoro masz za dużo wolnego czasu trzeba ci go jakoś zagospodarować.
            Co ona powiedziała? Przecież dobrze wiedziała, że nie umiem szyć ani piec chleba.
            - Rozmawiałam dzisiaj z Dory Thorn – kontynuowała, nie patrząc na mnie. – Od jutra będziesz pomagała jej w gospodzie. Marius musi zająć się rodziną więc szukają kogoś na jego miejsce.
            Otworzyłam szeroko oczy. To nie może być prawda. Przecież jak będę tam pracowała nie będę miała w ogóle czasu na wypady z Samem.
            - Ale…
            - Amando – przerwała mi stanowczo, zmuszając do zachowania ciszy. – Nie będzie żadnej dyskusji na ten temat. Zaczynasz w południe. – Odwróciła się ode mnie, chwytając jeden ze skrawków materiału i igłę. – Dobranoc – powiedziała jeszcze tylko, po czym całkowicie zajęła się szyciem.
            Odwróciłam się zdenerwowana i szybko wbiegłam po schodach. Przecież nie może zamykać mnie pod kluczem! Gdy pokonałam wszystkie stopnie ominęłam pokój rodziców po lewej stronie, z którego dochodziło ciche chrapanie. Brązowe ściany korytarza skąpane w mroku wydawały się niemal czarne. Przebiegłam parę metrów po czym szybko pokonałam próg po prawej stronie i zatrzasnęłam drzwi.
            Ten pokój zawsze wydawał mi się bezpieczną przystanią. Zawsze wracając z wypraw za mur, gdy byłam już w środku wiedziałam, że moja nieobecność pozostanie tajemnicą i jestem już bezpieczna. To tutaj opadały mi wszystkie negatywne emocje po kłótniach lub nieprzyjemnych sytuacjach. Ta sypialnia była wyjątkowa, chociaż w gruncie rzeczy nie było w niej nic nadzwyczajnego. Stara szafa stała pod lewą ścianą, a naprzeciwko drzwi umieszczone było duże okno. Na ziemi położone było odpowiednio obrobione wilcze futro. Nie lubiłam go. Niezbyt cieszyła mnie myśl, że ktoś zabił jakieś zwierzę tylko dla futra. Wilcze mięso nie należało do najsmaczniejszych, więc myśliwy upolował go pewnie tylko dla rozrywki. Oprócz tego przy prawej ścianie umieszczone było łóżko, którego w sypialni zabraknąć nie mogło. Obok niego znajdował się także kwadratowy stolik z małą lampą. Nad łóżkiem powieszony miałam wianek ze specjalnej mieszanki ziół zrobiony przez moją mamę, który podobno miał przeganiać koszmary. Rzadko pamiętałam swoje sny, trudno więc było mi stwierdzić, czy rośliny działały.
            Zdjęłam skórzane buty, które trochę się już popsuły od używania – podeszwa w prawym pękła po środku, a w lewym była mała dziurka na czubku. Nikt jednak nie zwracał w Tore uwagi na takie rzeczy. Buty nie należały do najtańszych wyrobów, dlatego większość starała się nosić je jak najdłużej. Zdenerwowana rzuciłam się na łóżko. Może jutro wstawi się za mną ojciec, a wszystko okaże się tylko złym wspomnieniem? Miałam poleżeć chwilę przed przebraniem się w piżamę, jednak sen przyszedł wcześniej niż się tego spodziewałam, zabierając mnie w otchłań niezrozumiałych dla mnie kolorów i kształtów, o których rano i tak miałam zapomnieć.
           
***

            Obudziło mnie głośne pukanie do drzwi. Podniosłam ciężkie powieki, kierując wzrok na drzwi, w które ktoś ciągle uporczywie uderzał. Tylko jedna osoba tak mnie budziła.
            - Już wstaję, mamo! – zawołałam, a pukanie ustało.
            Chętnie przekręciłabym się jeszcze na drugi bok i ucięła sobie drzemkę, jednak wiedziałam, że jak nie pojawię się na dole za parę minut mama przyjdzie z brutalniejszym sposobem postawienia mnie na nogi. Pamiętam jak parę lat temu wylała na mnie kubek zimnej wody. Miałam wilgotne łóżko przez minimalnie trzy dni. Nie bez problemów usiadłam. Promienie słońca wpadały przez zamknięte okno, rzucając światło na podłogę i fragment szafy, drażniąc moje oczy. Podniosłam się obolała i powłócząc nogami dotarłam do drzwi. Zauważyłam, że ciągle mam na sobie wczorajsze ubranie – brudne skórzane spodnie i czarną koszulę porwaną na lewym ramieniu, jednak postanowiłam przebrać się później. Wychodząc potknęłam się o zostawione wcześniej na podłodze buty, jednak udało mi się utrzymać równowagę. Na korytarzu rzuciłam tylko okiem na zegar wahadłowy wiszący na ścianie naprzeciwko drzwi do pokoju rodziców, wskazujący dziesiątą trzydzieści.
            Mama czekała na dole schodów i niemal od razu powitała mój ubiór dezaprobatą. Ciągle była zła, widziałam to w jej oczach.
            - Kąpiel już gotowa – stwierdziła głosem pozbawionym emocji. Zeszłam na dół, starając się udobruchać ją uśmiechem, jednak spojrzała na mnie z jeszcze zimniejszym wyrazem. – Pamiętaj o włosach. – Chwyciła moją dłoń swoimi zimnymi rękami i usłyszałam cichy syk, jak wciągała powietrze. – I pozbądź się jakoś tego brudu spod paznokci. Jesteś kobietą, jak możesz doprowadzać się do takiego stanu…
            Puściła mnie, jeszcze raz spojrzała na mnie smutno po czym odwróciła się i ruszyła do kuchni. Zaczęłam coraz mniej wierzyć w to, że mogłaby zmienić zdanie nawet gdyby wstawił się za mną ojciec. Westchnęłam głęboko, po czym okrążyłam schody i ruszyłam dalej korytarzem. Ciasny przedpokój kończył się zamkniętym głównym wyjściem z domu, po lewej zaś w połowie długości schodów otwarte drzwi prowadziły do skromnej łazienki z wanną zajmującą połowę całej dostępnej przestrzeni. Było to najmniejsze pomieszczenie w całym domu, wyłożone kremowymi płytkami. Na ścianach po obu stronach drzwi wisiały płonące lampy uwalniające migoczące światło. Weszłam do środka, z ulgą zrzucając przyklejone do spoconej skóry ubrania. Sprawdziłam wskazującym palcem prawej ręki temperaturę wody. Miała idealną temperaturę, nie była ani gorąca ani chłodna. Zanurzyłam się z cichym westchnieniem.
            Gdy po parunastu minutach szorowania ciała umyłam włosy i oczyściłam paznokcie, woda ciągle nie była zimna. Chętnie poleżałabym w niej dłużej, jednak nie miałam na to czasu. Skoro miałam być Pod Bukiem o dwunastej musiałam się pospieszyć. Wstałam więc szybko i wyszłam z wanny o mało się nie przewracając przez śliską posadzkę. Wytarłam się moim ciemnoniebieskim ręcznikiem i owinęłam szlafrokiem, wrzucając brudne ubrania do postawionego przy ścianie wiadra. Jak każdego wtorku moja mama miała zrobić dzisiaj pranie, więc kubeł był wypełniony brudną odzieżą.
            Ożywiona kąpielą wyszłam z łazienki i udałam się do kuchni, by zjeść śniadanie. Mama i tata siedzieli ciągle przy stole ustawionym przy ścianie naprzeciwko wyłożonego kamieniami paleniska. Nad płonącym ogniem wisiał na specjalnym rusztowaniu kocioł z ładnie pachnącą zupą. Nad nim w pewnej odległości widoczne było obudowane zakończenie komina. Światło wpadające przez okno całkowicie wystarczało do oświetlenia całego pomieszczenia. Tata siedział do mnie tyłem, a mama ubrana dzisiaj w ciężką, zieloną suknię zajmująca miejsce naprzeciwko niego udała, że mnie nie zauważyła. Niewinnie usadowiłam się obok taty, który powitał mnie uśmiechem i kiwnięciem głowy, a ja odpowiedziałam mu tym samym. Sięgnęłam po kromkę świeżego chleba i nabrałam nożem domowej roboty dżem z leśnych malin.
            - Mówiłam ci, że ciotka Miriam znowu wychodzi za mąż? – odezwała się do ojca mama, ciągle w skupieniu mnie ignorując.
            - Doprawdy? – odpowiedział jej ojciec, jak zwykle przejawiając spokojne zainteresowanie.
            Nie byłam do niego podobna w takim samym stopniu jak nie przypominałam matki. Ojciec zawsze prezentował się dostojnie, zapewne przez jego potężną postawę. Był jednym z najwyższych mężczyzn w Tore, i chociaż doskonale nadawałby się do wykonywania cięższego zawodu, on wolał piec pieczywo. Zawsze dokładnie ogolony, z przystrzyżonymi czarnymi włosami wyglądał na o wiele młodszego niż był w rzeczywistości. Jego wiek zdradzały tylko zmarszczki na przystojnej kiedyś twarzy. Nos szpecił garb, który był konsekwencją złamania. Ubrał się jak zwykle w ciemne spodnie i białą koszulę na której nikt nie doszukałby się choćby jednej plamki. Jadł kanapki z pieczenią, podczas gdy moja mama cokolwiek jadła już dawno skończyła.
            - W jej wieku to naprawdę robi się śmieszne – skomentowała mama biorąc ze stołu łyżeczkę do herbaty i zaczynając się nią bawić.
            - Który to już będzie mąż? – dopytał się tata.
            - Ósmy. Ma na imię Pablo, podobno jest z jakiejś szlacheckiej rodziny, starszy od niej wdowiec.
            Jak zwykle zdziwiłam się prędkością zdobywania przez mamę informacji. Skupiłam się jednak nad gryzieniem kanapki, czekając na odpowiedni moment do poruszenia tematu pracy w gospodzie.
            - Kiedy urządzają wesele? – ojciec jak zwykle zadawał pytania, na które matka chętnie odpowiadała.
            - Podobno latem, jednak nie ustalili jeszcze daty. A wiesz już czy żona twojego brata urodziła?
            - Evana? Tak, już trzy dni temu.
            Mama zrobiła obrażoną minę, po czym powiedziała:
            - I mi o tym nawet nie wspomniałeś?
            - Umknęło mi to. W każdym razie mają zdrowego chłopca.
            - Chwała Bogu – ucieszyła się mama. Zawsze miała słabość do dzieci i szczerze mówiąc dziwiło mnie to, że byłam jedynaczką. Jednak gdy tylko poruszałam ten temat mama zaczynała zachowywać się dziwnie, po czym mówiła o czymś zupełnie innym. – Zdecydowali się już na imię?
            - Podobno chcą nazwać go po moim ojcu, Ethan.
            Nastała długa cisza. Dokończyłam kanapkę i postanowiłam ją wykorzystać.
            - Tato? – zwróciłam się do ojca, który z zaciekawieniem zwrócił się w moją stronę. Rzadko odzywałam się przy stole.
            - Tak?
            - Co myślisz o mojej pracy w gospodzie? – spytałam niewinnie, jednak mama dobrze wiedząc już co knuję upuściła łyżeczkę na stół. Tata jednak zdziwił odpowiedzią nas obie.
            - To bardzo dobry pomysł, a czemu pytasz?
            Otworzyłam szeroko oczy. Tata, który zwykle stawał po mojej stronie i często ratował mnie od postanowień mamy tym razem stanął po jej stronie.
            - Byłam ciekawa – mruknęłam ponuro. – Czemu tak myślisz? – dopytałam z nadzieją, że może jednak zmieni zdanie.
            - Jesteś prawie pełnoletnia i jeszcze nie wiesz jak chcesz pracować. W gospodzie jest wielu ludzi, może coś ci się spodoba po rozmowie z którymś.
            Zrezygnowana zajęłam się piciem kompotu, który podała mi mama, wyraźnie zadowolona z odpowiedzi taty.
            - A skoro mowa o twojej pełnoletności, Amy – powiedziała mama dziwnym tonem. – Co myślisz o chłopaku od Trestonów?
            Spojrzałam na nią zaskoczona. Wyłapała mój wzrok i uśmiechnęła się tajemniczo. Czemu pytała mnie o Sama?
            - Spędzacie razem tyle czasu, może chcesz mi o czymś powiedzieć?
            Zakrztusiłam się napojem. W końcu rozszyfrowałam o co jej chodziło i poczułam krew napływającą mi do twarzy. Tata zachichotał, za to mama patrzyła na mnie próbując wyczytać coś z mojej miny. Gdy w końcu resztki kompotu przestały drażnić moje gardło zdobyłam się na wyjąkanie odpowiedzi drżącym głosem:
            - Mamo! Sam to tylko… tylko przyjaciel.
            Tata zachichotał jeszcze głośniej, a ja wstałam gwałtownie, czując jak moje policzki czerwienieją jeszcze bardziej.
            - Lepiej już pójdę – powiedziałam starając się brzmieć stanowczo, po czym szybko wbiegłam na górę do swojego pokoju, chcąc się przebrać. Z dołu usłyszałam stłumioną wymianę zdań rodziców, w których tata rozbawionym głosem karcił mamę, że była taka bezpośrednia, a ona broniła się twierdząc, że chce mieć wnuki.
            W końcu zdecydowałam się na prostą, jasnoniebieską sukienkę do ziemi z długimi rękawami. Wychodząc, nawet nie poszłam się z nimi pożegnać, ciągle zawstydzona. Miałam nadzieję, że nie wpadnę po drodze na nikogo znajomego. Prosta droga z obu stron otoczona była drewnianymi chatami, naprzeciwko nas dom miał myśliwy Alfred Hawk. Droga kończyła się na naszych dwóch budynkach. Na zewnątrz było już wielu ludzi, dzieci ganiały się między krzakami rosnącymi wzdłuż ścieżki w nierównych odstępach. Powitałam się z czekającym pod piekarnią pomocnikiem ojca, otyłym Brucem. Skłonił mi się nisko, po czym niespokojnie zerknął na mój dom. Był ode mnie starszy o minimalnie dziesięć lat, jednak ciągle nie miał żony i dzieci. Ruszyłam dalej witając się jeszcze z paroma mieszkańcami wioski, w końcu wkraczając na rynek.
            Nie był zatłoczony, na ławce pod gospodą siedziało tylko państwo Baum, sąsiedzi Sama. Pan Baum był ślusarzem i wykonywał większość drewnianych rzeczy w wiosce. Nawet ławka, na której siedzieli została skonstruowana w jego warsztacie. Nad wejściem do gospody wisiał szyld z namalowanym bukiem. Nie umiałam czytać, jednak znaki dookoła drzewa prawdopodobnie zdradzały nazwę karczmy. Na piętrze znajdowały się pokoje mieszkalne, niezajmowane przez nikogo od dawna. Przeszłam szybko odległość dzielącą mnie od drzwi i otworzyłam skrzypiące drzwi, wkraczając do środka.
            Gospoda ani trochę się nie zmieniła odkąd byłam w niej ostatni raz. Obszerną przestrzeń zajmowało dziesięć okrągłych stolików. Przy każdym z nich ustawione były cztery drewniane krzesła. Blaty stolików lśniły, zapewne wyczyszczone dzisiejszego ranka. Naprzeciwko drzwi, w głębi lokalu znajdował się bar, przy którym mogło usiąść kolejne dziesięć osób. Pani Thorn stojąca za nim czyściła kufle, zaś pan Thorn wywieszał ogłoszenia na specjalnej tablicy niedaleko wyjścia. Oboje kiwnęli na mnie głową w geście powitania. Wnętrze oświetlone było przez promienie światła wpadające do środka przez cztery okna. Po prawej stronie baru znajdowały się schody na piętro prowadzące do części mieszkalnej.
            Pani Thorn była otyłą blondynką o małych, brązowych oczach. Ubrana w czerwoną suknię kupioną w sklepie mojej mamy wyglądała na nieco grubszą, niż była w rzeczywistości. Nie należała do najładniejszych kobiet, na okrągłej twarzy najbardziej rzucającym się w oczy fragmentem był duży, zadarty do góry nos. Jej mąż też był otyły, nie imponował też wysokością. Wśród rzadkich, brązowych włosów można było dostrzec siwe odrosty. Opiętą granatową koszulę w kratę wpuścił w czarne spodnie. Nieogolony zarost podkreślał ostre rysy jego kanciastej twarzy. Gwizdał pod nosem starą regionalną kołysankę.
            Pani Thorn wyszła zza baru zostawiając kufel na ladzie. Złapała leżącą na jednym stoliku tacę i kiwnęła na mnie ręką. Podeszłam szybko, odbierając od niej śniadanie składające się z ciągle parującej herbaty i ciepłej zupy warzywnej. Spojrzałam na nią zdziwiona.
            - Dobrze, że już jesteś. Szybko zanieś to naszemu gościowi, a potem zejdź na dół, dam ci fartuch i powiem co masz robić dalej.
            - Gościowi? – Zdziwiłam się. Chyba coś jej się pomyliło. Mam to zanieść panu Thornowi?
            - Tak, gościowi. Biedak przyszedł tu wczoraj w nocy, cały przemarznięty.
            Otworzyłam szeroko oczy. Czy chciała zażartować z nowej pracownicy? Słyszałam o jej oryginalnym poczuciu humoru, ale tego się nie spodziewałam.
            - Na co się tak patrzysz? – spytała pani Thorn, a po jej tonie zrozumiałam, że lekko się zdenerwowała. – No już, idź zanim wystygnie, jest w pokoju pierwszym, pierwsze drzwi po prawej jak wejdziesz na górę.
            Nie chcąc źle wypaść pierwszego dnia zgodnie podeszłam do schodów i weszłam ciasnym korytarzem na górę. Ściany wyklejone były tu zieloną tapetą, a ze ścian sterczały zakurzone świeczniki. Prawie wylałam zupę, gdy zahaczyłam nogą o ostatni stopień. Szybko wyprostowałam się i podeszłam do pierwszych drzwi na korytarzu. Nie zdziwiłam się, gdy zauważyłam na nich metalową blaszkę z numerem 1. Zapukałam, nie spodziewając się żadnej reakcji i trudno sobie wyobrazić, jak wielkie było moje zdziwienie, gdy ktoś ciepłym, głębokim głosem odpowiedział:
            - Proszę!

7 komentarzy:

  1. wow jaka długa o.o oczywiście napisane genialnie jak zawsze ;) chociaż jak dla mnie mogłoby być więcej akcji a mniej opisów xd jak dla mnei za dużo informacji o sasiadach itd , przecież i tak nic z tego nei zapamiętałam xd ogólnei zaczyna się fajnie, nie mogę się doczekać jak to rozwiniesz ;) podziwiam cię że radzisz sobie z kilkoma blogami na raz xd
    weny ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. powiem krótko: czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń
  3. KASSSSIUUUUUU ! :D
    Tak, ja uprzedzałam... :P
    NOMINACJA DO LIEBSTEN AWARDS ! :D JEEEEJ :D
    Tu masz więcej info ;P --- > http://sherbet69.blogspot.com/2013/12/liebsten-awards.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie dość, że rozdział długi, to naprawdę interesujący. Intryguje mnie Thorn i co będzie, gdy ona wejdzie i się z nim spotka. Zakończenie daje poczucie niedosytu! Po prostu chce się więcej^^

    Dodaję do obserwowanych i czekam na kolejny rozdział!

    [piekna-przestepczyni.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
  5. Długo jak na początek :) Ciekawe kto powiedział to proszę, pisz kolejne rozdziały :)
    tytankiwschodu.bloog.pl

    OdpowiedzUsuń
  6. Bardzo długi rozdział, ale także bardzo interesujący i to zakończenie, muszę się dowiedzieć kto to jest tym gościem xd

    OdpowiedzUsuń