Ze względu na zajęte
popołudnia i brak obecności Sama sobota przyszła bardzo szybko, w takim samym
tempie też minęła. Czułam się jak w wyjątkowo męczącym więzieniu. Przed pracą
rodzice bacznie pilnowali mnie w domu, zachęcając do pomocy w sprzątaniu i
gotowaniu, zaś po niej wracałam tak zmęczona, że nie było nawet mowy o tym by
chociaż na chwilę wymknąć się do lasu lub spędzić czas na trenowaniu łucznictwa.
Z okien Gospody patrzyłam z utęsknieniem na stary dąb pod bramą, obok którego
zwykle ćwiczyliśmy z Samem. Po moim przyjacielu nie było jednak w wiosce ani
śladu, podobnie jak po jego ojcu. Wieczór wcześniej Susanne Treston zajęła
jedno z krzeseł przy ladzie, pijąc najmocniejsze trunki z całego asortymentu i
biadoląc przeszło godzinę o tym jak bardzo jest zmartwiona.
Nie zarobiłam też
pokaźnej kwoty. W mojej sakiewce znajdowało się tylko 20 srebrników więcej niż
po pierwszym dniu pracy, a to wszystko przez parę stłuczonych przeze mnie
naczyń, głównie talerzy, przez które parokrotnie moja „dniówka” została
znacznie uszczuplona. Dora za każdym razem powtarzała mi, że mam dziurawe ręce
i w dalszym ciągu tam pracuję tylko ze względu na jej dobre stosunki z moją
mamą (oraz prawdopodobne zniżki na uszyte przez nią towary, ale nie odważyłabym
się powiedzieć tego na głos). Nie wątpiłam w prawdziwość jej słów, ale będąc
szczera nie miałabym nic przeciwko, jakby mnie zwolniła.
Christian Blake
pokazywał się w gospodzie jedynie na noc, spędzając całe popołudnia poza
granicami Tore. Nikt nie wiedział dokładnie, co tam robi, Dora Thorn mówiła
jednak w kółko, że nasz gość poszukuje w lesie swoich zaginionych towarzyszy, z
którymi miał się spotkać i zniknąć niedługo po tym, nie opłacając zaległej za
noclegi kwoty. Inni puszczali plotki, że szuka zakopanego gdzieś skarbu, z
powodu którego zawitał na północy, a nieliczna, bardziej romantyczna grupa
twierdziła, że między drzewami wypatruje swojej ukochanej, z którą mieli zostać
brutalnie rozdzieleni.
Nie zgadzałam się co
prawda z żadną teorią, nie śmiałam jednak spytać go o powód jego nieobecności,
chociaż widziałam go niemal codziennie zanosząc mu posiłki. Tak też było tym
razem. Stojąc w małym pomieszczeniu z tacą w ręku przywitałam się tylko cicho
zamykając za sobą drzwi.
– Witam ponownie,
Amando – odpowiedział, opierając się o parapet i patrząc na księżyc w pełni.
Obciął lekko włosy, tak że nie wpadały mu już w oczy, cienkiego warkocza z tyłu
jednak nawet nie tknął. Zaczynałam wątpić, czy kiedykolwiek go rozwiązywał.
Upodobał sobie
powtarzanie mojego pełnego imienia. W jakiś sposób wypowiedziane z jego ust
brzmiało dostojnie i szlachetnie, zupełnie jakbym była wychowywana w zamku. I
wcale to do mnie nie pasowało. Odwrócił się od okna i stał teraz przodem do
mnie, w nowej, czarnej koszuli uszytej przez Anę Greynote. Mama wspominała dwa
dni temu, że „gość z gospody” przyszedł do sklepu, wybrał trzy takie same
koszule nawet ich nie przymierzając i zapłacił pięcioma najprawdziwszymi
derlingami, chociaż wartość zakupów delikatnie przekraczała cztery. Widocznie
lubił czarny kolor, nigdy nie widziałam go w innym. Na swój sposób też do niego
pasował.
Położyłam na zielonym
stoliku tacę, na której tym razem znajdowała się szklanka świeżego mleka, dwie
bułki i mały słoiczek miodu. Obsługiwałam go w tym tygodniu ostatni raz, udało
mi się w końcu przekonać mamę na jeden dzień wolny, a na szczęście Dora nie
miała też żadnych obiekcji. Planowałam nadrobić trening i być może wymknąć się
na moment z Tore. Spojrzałam na Christiana, który również czujnie mnie
obserwował. Nie mogłam powiedzieć, że darzyłam go zaufaniem, nie zdradził
jednak nikomu mojej rozmowy z Samem, którą przecież podsłuchiwał. Byłam pewna,
że jakby ktoś się o tym dowiedział jeszcze tego samego dnia mama uziemiłaby
mnie w domu do końca mojego życia.
– Słyszałem, że jutro
masz wolne – powiedział głosem pozbawionym emocji.
Pokiwałam głową. Przez
otwarte okno wtargnął mroźny podmuch wiatru, lekko szarpiąc ubrania stojącego
ciągle przy parapecie Christiana. Zupełnie niewzruszony odszedł od okna i
podszedł do mnie na tyle blisko, że dzieliło nas paręnaście centymetrów.
Zdecydowanie zbyt mało. Cofnęłam się o krok, a on w zamyśleniu przechylił
głowę.
– Masz jakieś plany?
– spytał jak gdyby nigdy nic. Uniosłam brwi.
– Można tak powiedzieć
– odparłam myśląc o treningu łucznictwa. Ciekawe, jak Sam przymocowywał tarczę
na drzewie. Nigdy się temu nie przyglądałam, zbyt podekscytowana strzelaniem.
Czy używał do tego liny? A może na drzewie znajdował się jakiś haczyk, na który
tarczę trzeba było zawiesić? Uznałam to za dosyć problematyczne i ściągnęłam
brwi w zastanowieniu.
– Zostajesz w wiosce?
– Nieznacznie przeniósł ciężar ciała na lewą nogę, drugą wystawiając do przodu.
Wiedziałam, że to pytanie ma coś wspólnego z moją rozmową z Samem, jednak to w
dalszym ciągu nie dotyczyło jego. Czemu się wtrącał?
– Nie mam innego
wyjścia – ucięłam licząc, że ta rozmowa zakończy się równie szybko jak się
rozpoczęła.
– Bez blondyna nie
wychodzisz?
Znowu to określenie. Po
tym jak powiedziałam mu iż Sam nie jest moim narzeczonym uparcie nazywał go
„blondynem”. Westchnęłam głęboko.
– Nie widzę sensu we
wtajemniczaniu cię w moje plany czy przyzwyczajenia.
– Auć – mruknął,
pokazowo przykładając rękę do klatki piersiowej.
Przewróciłam oczami,
chociaż przez to dostałabym półgodzinny wykład od Dory pod tytułem „Jak nie
powinno się traktować gości”. Nie miałam jednak zbyt wielu powodów by obdarzać
go jakimkolwiek uczuciem poza niechęcią. Co prawda był przystojny i mnie
intrygował, jednak wyjeżdżał za parę tygodni. Z jakiego powodu miałabym
poświęcać mu więcej czasu, niż to konieczne? Ta znajomość miała limit czasowy.
I tak się skończy, czy będziemy przyjaciółmi, czy obojętnymi sobie ludźmi.
– Potrzebujesz
jeszcze czegoś? – spytałam, jak za każdym razem gdy miałam już ochotę wyjść.
Zwykle kręcił przecząco głową, zabierając się za jedzenie. Tym razem chyba
postanowił odbiec od normy.
– Nieco więcej
uprzejmości, jeżeli pytasz. I paru odpowiedzi.
Spojrzałam na niego
wyczekująco. Chciałam wyjść stąd jak najszybciej, a on zdawał się specjalnie
mnie zatrzymywać. Albo rzeczywiście potrzebował informacji.
– Otrzymam je? –
dodał po chwili, odpowiadając na moje spojrzenie ściągnięciem brwi i poważną
miną.
– Zależy od pytań. –
Przechyliłam delikatnie głowę na bok. – To jedno z nich?
Odpowiedział mi
uśmiechem.
– Znasz najszybszy
szlak prowadzący do Terisu? – Błyskawicznie spoważniał, a jego wzrok wydawał
się nieprzenikniony. Tęczówki mu pociemniały, jakby nie był pewien, czy mogę mu
pomóc, czy nie.
– Najszybszy jest nie
do przejścia o tej porze roku – odpowiedziałam, lekko znudzona. – Lawiny i
urwiska, jak nie chcesz zginąć radzę ci tam nie iść – dodałam pewnie,
poprawiając sobie lewą ręką włosy.
– A jakiś inny?
– Jeden, na którym
powinno być bezpiecznie, inne zostały zasypane. Ale jest minimalnie trzy razy
dłuższy niż ten pierwszy. W jeden dzień nie dotrzesz na drugą stronę, a uwierz,
nie chcesz się tam znaleźć w nocy. – Wydawał się zdziwiony. Więc nie wiedział
nic o spadkach temperatury w tym rejonie. – W Tore wydaje się być już ciepło,
ale w górach ciągle trwa zima.
– To niedobrze. –
powiedział, niby do siebie. Pomasował dłonią głowę i zmarszczył brwi,
odwracając się do mnie bokiem.
– Do twojego wyjazdu
może śnieg już stopnieje i krótsza droga się odblokuje, wszystko zależy od
pogody.
– Chciałem wyruszyć
wcześniej – stwierdził nagle, a w głosie usłyszałam nutę zdenerwowania.
– Czemu? – spytałam,
zdziwiona. Jeszcze niecały tydzień temu mówił, że wyjeżdża za miesiąc.
– Mam przeczucie. –
Zupełnie jakby to miało wszystko wyjaśnić, skierował wzrok na okno, za którym
dąb poruszany wiatrem zatrzeszczał leciutko i nie dodał ani słowa wytłumaczenia.
Wydało mi się jednak oczywiste, że wcale nie patrzy na drzewo, odbiegając
myślami o wiele dalej.
Na pierwszy rzut oka
można było dostrzec, że jest spięty. Przez koszulę bez problemu widziałam
napięte mięśnie. Na jego skroni pulsowała przyspieszonym rytmem cieniutka,
bladofioletowa żyłka. Po chwili oderwał wzrok od okna i znowu na mnie spojrzał.
Zupełnie jakby się zastanawiał czemu jeszcze nie opuściłam jego pokoju. Przekrzywiłam
głowę.
– Przed czym
uciekasz? – spytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język i wyjść. Usiadł na
łóżku i wplątał palce w czarne włosy.
– Nie wiem czy przed
śmiercią da się uciec, ale skoro tak to nazywasz...
Jak można uciekać
przed śmiercią? On oszalał? Jakaś cząstka mnie podpowiadała mi jednak, że za
tym może kryć się coś więcej. A najwyraźniej Christian nie chciał mówić o
swojej przeszłości. Nie miałam zamiaru też o nią wypytywać. Położyłam rękę na
klamce i otworzyłam drzwi.
– To nie wszystkie
moje pytania – usłyszałam jeszcze zanim wyszłam, jednak nie odwróciłam się w
stronę źródła głosu.
– Ale jak na dzisiaj
to już wszystkie moje odpowiedzi. – Nie miałam ochoty z nim rozmawiać. Pospiesznie
opuściłam pokój, bo czułam się trochę nieswojo w jego towarzystwie.
Noc była piękna.
Pierwszy raz od początku zimy nie zauważyłam ani jednej chmury, a bezkresne,
czarne niczym węgiel niebo rozświetlały delikatnie mrugające gwiazdy. Wkraczając
na ścieżkę prowadzącą do mojego domu o mało nie wpadłam na słup, zmusiło mnie
to jednak do szybkiego oprzytomnienia. Na małym haczyku umieszczonym na
wysokości mojego wzroku jak zwykle nie było nic zawieszone. Przypominałam sobie
dwie sytuacje, gdy jakieś ogłoszenie umieszczano akurat tutaj – zwykle były to
tylko rozporządzenia podpisane przez samego króla. Pierwszy raz był tuż po tym,
jak smoki zaatakowały Tore. Adlin Lauter namawiał wówczas mieszkańców do
przeniesienia się do większego miasta, podkreślając przy tym atrakcyjność
stolicy. Parę rodzin zastosowało się do rad króla, większość jednak została w
wiosce. Za drugim razem był to list gończy za czarownikiem, który cudem zbiegł
z zamkowych lochów jesienią dwa lata temu. Wieści o tym, czy go ponownie złapano
i uwięziono nie dotarły jednak do Tore.
W domu czekała na
mnie już gotowa kolacja składająca się z gulaszu rybnego, specjalności mojej
mamy. Podczas posiłku rodzice wypytywali mnie o dzisiejszy dzień.
Przyzwyczajona opowiedziałam im o dzisiejszym dniu licząc, że temat szybko się
zmieni.
– Amy, a powiedz mi –
zaczęła mama, popijając herbatę z wyszczerbionego kubka. – Czy ciągle musisz
obsługiwać tego gościa?
Zdziwiłam się.
– Codziennie muszę mu
nosić posiłki i jak zejdzie na dół to muszę traktować go tak jak resztę
bywalców gospody. A o co chodzi?
– Nie podoba mi się
on – stwierdziła bez zahamowani, przyglądając mi się intensywnie. – Ma taki
groźny błysk w oku, zupełnie jak jakiś morderca.
Zachłysnęłam się
napojem, dostając silnego ataku kaszlu. Tata poklepał mnie po plecach i gdy w
końcu mi przeszło, zdobyłam się na odpowiedź:
– Zapewniam cię, że
Christian nikogo nie zabił.
Chociaż sama nie
byłam tego pewna. Skąd miałam wiedzieć co robił przed jego przyjazdem do Tore? Równie
dobrze mógł w przeszłości spalić całą wioskę lub udusić kogoś pod osłoną nocy.
– Christian? – Mama
otworzyła szeroko oczy, wykrzywiając twarz w zniesmaczonym grymasie. –
Jesteście sobie na „ty”?
Poczerwieniałam,
nagle tracąc apetyt.
– Musiałam gdzieś
usłyszeć jego imię – wymyśliłam pospiesznie nie licząc na to, że mama mi uwierzy. Wstałam od stołu.
– Nie spędzaj z nim
więcej czasu, niż to konieczne. Naprawdę mi się nie podoba.
– Dobrze, mamo –
mruknęłam w odpowiedzi, chociaż nie zamierzałam stosować się do jej rad.
– Amy, nie zjadłaś
wszystkiego. – Tym razem odezwał się ojciec, zerknąwszy na mój do połowy
opróżniony talerz.
– Nie jestem głodna.
Idę do swojego pokoju.
Popędziłam na górę
zanim zdążyli jeszcze coś powiedzieć. Pospiesznie zamknęłam za sobą drzwi,
odcinając się całkowicie od przytłumionej rozmowy z dołu. Pomieszczenie okazało
się strasznie duszne, dlatego otworzyłam okno ponownie zachwycając się
dzisiejszą nocą. Bezchmurnego nieba nie widziałam od jesieni. Błądziłam
wzrokiem między gwiazdami, jak zwykle próbując znaleźć konstelacje znane mi z
obrazków jednej książki w bibliotece. Oddychając przyjemnie ciepłym powietrzem
przypomniałam sobie piosenkę, którą usłyszałam podczas corocznych uroczystości
wyprawianych na cześć rozpoczęcia się wiosny, której nadejście na północy było
ściśle związane z północnym wiatrem zwanym Aladay. Nazwa ta podobno wywodziła
się z pradawnego języka i znaczyć miała po prostu „ciepły podmuch”. Zamknęłam
oczy, przypominając sobie melodię, po czym cicho zaśpiewałam:
Ooo, Aladay
Nutę lata w koszu masz
Graj, dalej graj
Ciepły ton nam w końcu dasz
Zieleń trawy znowu wita
Chmury gwiazd nie kryją dzisiaj
W tę wiosenną
Wielce cenną
Noc ze snów…
Otworzyłam oczy,
patrząc ponownie na migoczące gwiazdy. Uwielbiałam noce takie jak ta.
Otaczającą mnie ciszę zakłócał tylko szelest młodych liści i trawy poruszanych
przez wiatr, a na uliczce panowała pustka. Odetchnęłam głęboko, chcąc zamknąć
okno i położyć się spać. Nagle moja blizna potwornie zapiekła, a gdy na nią
spojrzałam, mieniła się na czerwono. Co tu jest grane? Nie musiałam długo
czekać na odpowiedź na moje pytanie.
Usłyszałam potworny
ryk, który wydać mogło tylko jedno stworzenie zamieszkujące tą krainę. Smoki.
Znowu przyleciały do Tore. Rozejrzałam się po niebie, szukając źródła dźwięku.
Nie widziałam wyraźnie, jednak trzy duże cienie tańczyły po niebie, zakrywając
gwiazdy. Coś jednak było nie tak.
– Amy! – Mama
przerażona wpadła do mojego pokoju. – Pospiesz się! – Złapała mnie za rękę i
próbowała odciągnąć od okna.
– Poczekaj! –
krzyknęłam, wskazując jej palcem scenę odgrywającą się za oknem. – Spójrz!
Jeden ze smoków
wypuścił z pyska oślepiającą kulę ognia. Nie była ona jednak skierowana w
wioskę. Otworzyłam szeroko oczy. Smoki walczyły między sobą. Ludzie pootwierali
okna, przyglądając się temu widowisku. Jeden z gadów, o łuskach wyraźnie
ciemniejszych od dwóch pozostałych uniknął czerwonego pocisku, po czym
podleciał do jednego z pozostałej dwójki, próbując złapać go pyskiem za
skrzydła. Chybił, z tej odległości nie mogłam jednak stwierdzić nawet czy był
blisko.
– Ana, Amy, co wy tu
jeszcze robicie?! – tym razem do mojego pokoju wpadł zadyszany ojciec. Matka
wskazała za okno, a gdy tata podszedł na tyle blisko by zobaczyć co się dzieje
zamarł w bezruchu, tak samo jak my.
Atakowany smok obrócił się w powietrzu i
ugryzł tego o czarnych łuskach w tylną łapę. Ciszę znowu przerwał przerażający
ryk. Drugi ze smoków znowu stworzył kulę ognia, która tym razem nie chybiła,
trafiając cel w skrzydło. Zraniony smok zaczął uciekać w kierunku Cichych
Turni, dwójka jednak go nie goniła, puszczając za nim kolejne dwa płomienne
pociski. Jeden z nich ponownie trafił, tym razem w ogon, a smok rozpaczliwie
próbując złagodzić upadek zniknął między szczytami gór.
Otworzyłam szeroko
oczy. Czy takie sytuacje często się zdarzały? Sądząc po minach gapiów, których
głowy wystawały z otwartych wzdłuż ulicy okien – nigdy. Dwa smoki zawisły na
chwilę w powietrzu, przyglądając się miejscu gdzie ciemno łuski potwór spadł na
ziemię, po czym obróciły się i odleciały dostojnie, nie zaszczycając Tore nawet
jednym spojrzeniem.
– Co tu jest grane? –
mruknął tata do siebie, cofając się parę kroków. Mama spojrzała na mnie
zmartwiona, kładąc mi rękę na policzku i odgarniając potargane, brązowe włosy z
czoła.
– Wszystko w
porządku? – spytała z czułością, jednak to jej oczy były zaszklone, nie moje.
Pokiwałam głową, znowu zerkając za okno.
Ta sytuacja powinna
we mnie wzbudzić przerażenie, przecież tego uczyli mnie od urodzenia. Smoki
były niebezpieczne. Zabijały. Nie miały ludzkich uczuć, a ich jedynym celem
było siać zniszczenie. Czemu więc dwoma uczuciami jakie w tym momencie czułam
były tylko litość i smutek? Blizna przestała mienić się czerwienią, po
pieczeniu również pozostało tylko wspomnienie. Czemu nagle tak zareagowała? Co
to miało oznaczać? Przypomniałam sobie ostatni raz, gdy znamię dało o sobie
znać. To miało coś wspólnego ze smokami? Czemu?
– Ana, idę do
gospody, może się czegoś dowiem – stwierdził nagle tata, wychodząc z mojego
pokoju bez pożegnania. Pewnie po tym wydarzeniu na godzinę lub dwie zbiorą się
tam tłumy. Mama odprowadziła go wzrokiem, po czym ponownie spojrzała na mnie.
– Jesteś blada jak
śmierć, na pewno nic ci nie jest? – Usadziła mnie na łóżku, przykładając
spoconą dłoń do czoła. Usłyszałyśmy trzask drzwi na dole obwieszczający wyjście
taty.
– Ja… – zaczęłam, nie
do końca wiedząc co chciałam powiedzieć. – Chyba się położę – mruknęłam w
końcu, wpatrując się w bliznę.
Mama pokiwała głową
udając, że rozumie. Pogłaskała mnie po głowie i szybko pocałowała w czoło.
– Będę w kuchni,
jakbyś czegoś potrzebowała – powiedziała cicho, po czym odwróciła się i wyszła
zatrzymując się na chwilę przy drzwiach.
To znamię nie było
zwykłe, po dzisiejszym wieczorze wiedziałam to już na pewno. Możliwe, że był to
efekt uboczny jakiegoś zaklęcia. Może jakaś czarownica nałożyła na mnie klątwę?
Tak wiele pytań bez odpowiedzi błąkało się po mojej głowie. Gdyby tylko Sam był
w mieście… Razem na pewno coś byśmy wymyślili. Mimowolnie spojrzałam za okno. Z
tej perspektywy bez problemu widziałam pokryte ciągle śniegiem góry. Kątem oka
zauważyłam odbijający światło naszyjnik z jadeitową kulą. Wstałam i zacisnęłam
przeklętą dłoń na zimnym kamieniu. Rodzice nie wyjaśnili mi, skąd amulet
znalazł się w moim posiadaniu. Gdy pytałam ich o jego pochodzenie ucinali tylko
krótko twierdząc, że to pamiątka po babkach. Nie przypominałam sobie jednak
jego reprodukcji na żadnym ze spalonych podczas spowodowanego przez smoki
pożaru rodzinnych obrazów. Jego pochodzenie było równie tajemnicze jak
okoliczności powstania blizny.
Byłam tak wyczerpana,
że sen zmorzył mnie szybciej niż tego oczekiwałam. Przygotowałam się na
bezsenną noc, a tymczasem spałam aż do południa. Gdy w końcu się obudziłam na
szafce, tuż obok amuletu leżała szklanka świeżego mleka. Mama musiała mnie odwiedzić,
gdy spałam, bo oprócz tego zauważyłam również otwarte na oścież okno. Usiadłam,
zmuszając ociężałe ciało do ruchu. Byłam tak zmęczona, jakbym poprzedniego dnia
przebiegła dwadzieścia kilometrów bez odpoczynku. Westchnęłam głęboko,
chwytając szklankę i wypijając zawartość do dna. Przed wstaniem przeciągnęłam
się, ziewając głośno, po czym od razu zeszłam na dół do łazienki.
Dzięki orzeźwiającej,
chłodnej wodzie ostatecznie się rozbudziłam. Założyłam czyste ubrania po czym
rozczesując starym grzebieniem włosy udałam się do kuchni. Mama powitała mnie
szerokim uśmiechem zapewne postanawiając udawać, że wczorajsze wydarzenia nie
miały miejsca.
– Dzień dobry
kochanie, jak się spało? – spytała nadzwyczaj czule, mieszając długą łyżką
gotującą się zawartość kociołka.
– Dobrze –
odpowiedziałam głosem wyzutym z emocji, z trudem wydobywając z siebie głos. – A
tobie?
– Tak samo. –
Wiedziałam, że kłamie, bo pomimo uśmiechu sine cienie pod oczami były bardzo
wyraźne. – Jesteś głodna?
– Tylko trochę. – Miałam
wrażenie, że jeśli bym cokolwiek zjadła, nie zachowałoby się to zbyt długo w
moim brzuchu. – Wytrzymam do obiadu. Gdzie tata? – spytałam zdziwiona, że nie
ma go w kuchni.
– Poszedł po drewno.
Otworzyłam szeroko
oczy.
– Do lasu? – Mama
tylko pokiwała głową. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest zmartwiona,
chociaż starała się to ukryć.
Nigdy nie byłam dobra
w pocieszaniu ludzi. Nie umiałam dobrać odpowiednich słów, żeby ktoś poczuł się
lepiej. Często nawet udawało mi się pogarszać sytuację. Pamiętałam bardzo
dokładnie moment, gdy mama rozpaczała po śmierci siostry parę dni po ostatnim
ataku smoków. Chciałam podnieść ją na duchu mówiąc, że Margaret przynajmniej
nie musi się już martwić o podatki, które tamtymi czasy gwałtownie wzrosły
(król przegrywał jedną z wojen, a dodatkowo trzeba było odbudować wioskę i
starszyzna zorganizowała zbiórki pieniężne). No cóż, przez to, że mieliśmy
wtedy problemy finansowe mama tylko jeszcze bardziej się rozpłakała, a tata
wygonił mnie z kuchni i kazał iść na spacer – mój pokój ciągle nie miał dachu,
tak jak reszta domu.
Podeszłam do niej i
pogłaskałam ją delikatnie po plecach.
– Nic mu nie będzie –
powiedziałam cicho. – Wychodzę poćwiczyć strzelanie, jakbyś czegoś potrzebowała
będę przy bramie.
Spojrzała na mnie
surowo. Przez moment zastanawiałam się, o co może jej chodzić. Westchnęłam
cicho.
– Nie wyjdę z wioski
– zapewniłam. Mama pokiwała głową, ponownie odwracając się do kociołka.
– Łucznictwo nie
przystoi kobiecie – powiedziała, niby do siebie. Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Nie chcę dożywotnio
chować się w schronie.
Moja rozmówczyni
również uśmiechnęła się smutno.
– Wrócę na obiad –
odezwałam się jeszcze zanim opuściłam kuchnię i wyszłam tylnymi drzwiami.
Tuż obok progu i
ciągle leżących na dworze materiałów z Kords opierałam zawsze swój łuk.
Dostałam go od Sama, który zdążył już zrobić sobie lepszy. Powiedział, że jak
nauczę się strzelać też będę musiała stworzyć własny. Szczerze mówiąc nie
mogłam się tego doczekać, ten był dla mnie zbyt duży i nieporęczny. Nie podobało
mi się też to, że był bardzo prosty w budowie. Sam nie umieścił na nim żadnych
ozdób ani małych rzeźbień, tak jak zrobił to ze swoim aktualnym łukiem.
Zazdrościłam mu go za każdym razem, jak widziałam piękne motywy roślinne na obu
końcach broni.
Najpierw sprawdziłam,
ile strzał miałam w skórzanym kołczanie, który nieporadnie zrobiłam już sama.
Naliczyłam cztery strzały z kruczymi lotkami i dwie z gęsimi. Te pierwsze były
rzekomo bardziej stabilne, te drugie zaś szybsze. Osobiście preferowałam
krucze, przynajmniej czasami dosięgały tarczy, podczas gdy gęsimi trafiałam
wszędzie tylko nie tam gdzie chciałam. Sam twierdził jednak, że muszę nauczyć
się strzelać tymi i tymi i dopiero wtedy będzie można mówić, że umiem strzelać.
Dzisiaj jednak postanowiłam ćwiczyć tylko z pomocą tych z kruczymi lotkami,
dlatego te z gęsimi położyłam na ziemi.
Niedługo potem stałam
już pod dębem (powodując przy okazji paniczną ucieczkę jednego z kotów
zamieszkujących Tore), z kołczanem na plecach, łukiem w jednej ręce i tarczą
wziętą wcześniej spod drzwi do kuźni w drugiej. Na naciągniętym na drewnianą obręcz
białym płótnie dokładnie na środku Sam narysował małą, czerwoną kropkę. Obok
niej leżała również cienka lina, która na pewno nie utrzymałaby człowieka, ale
dla tarczy była wręcz idealna, dlatego również ją zabrałam. Odłożyłam kołczan i
łuk obok drzewa, i zastanawiając się jak przymocować tarczę usiadłam po turecku
na trawie w cieniu rzucanym przez grube gałęzie. Lina była wystarczająco długa,
by okrążyć ogromny pień minimalnie dwa razy, ale nie to było problemem.
Parokrotnie obróciłam dookoła cel, do którego zwykłam strzelać na treningach z
Samem, jednak nigdzie nie zauważyłam żadnej dziury wystarczająco dużej, by
przewlec sznur.
– Jakiś problem? –
usłyszałam znajomy głos i od razu się odwróciłam.
– Nie –
odpowiedziałam cicho. Christian patrzył na mnie z wyższością i łobuzerskim
uśmiechem na twarzy, co od razu mnie zirytowało.
– Jesteś pewna? Bo
wiesz, mógłbym ci pomóc. – Jego mina świadczyła tylko o tym, że się ze mnie
nabija. Nabrałam ogromnej ochoty, żeby wstać i rzucić w niego z całej siły tym
co miałam w dłoni, jednak powstrzymałam się. Szkoda było mi na to tarczy.
– Jeśli szukasz
rozrywki, ludzie w gospodzie na pewno ci jej dostarczą. Nie mam dziś obowiązku
zajmowania się tobą, zostaw mnie w spokoju. – Zmarszczyłam brwi, powracając do
szukania uchwytu na linkę. Christian jak na złość podszedł i usiadł obok mnie.
Wyciągnął rękę po tarczę, ale odsunęłam ją od niego, starając się spojrzeć na
niego tak by sobie poszedł. Niestety, spowodowało to u niego tylko wybuch
śmiechu.
– W jednym miejscu
pod materiałem powinnaś mieć schowane dwa dłuższe kawałki – powiedział przez
śmiech. Okręciłam tarczę szukając zawiniętego odcinka, żeby udowodnić mu, że
nie ma o niczym pojęcia. Niestety, jak się okazało, miał rację i w jednym
miejscu rzeczywiście schowane były dwa odcinki o długości idealnej, by
przywiązać cel do linki.
Poczerwieniałam,
zdenerwowana i wstałam żeby przymocować tarczę do dębu. Christian cały czas
siedział, przyglądając mi się z rozbawieniem. W końcu udało mi się zrobić
odpowiedni węzeł i starając się nie patrzeć na wymuszonego towarzysza złapałam
kołczan i łuk, odchodząc parę metrów od drzewa. Odetchnęłam głęboko, po czym z
trudem naciągnęłam cięciwę ze strzałą. Myśląc o tym jak cudownie byłoby, gdyby
strzała przypadkiem trafiła w Christiana wypuściłam ją, jednak wbiła się jakieś
trzydzieści centymetrów powyżej tarczy, nie spełniając moich oczekiwań. Druga
nawet nie doleciała do pnia, wbijając się w ziemię między wystającymi
korzeniami.
– Nigdy nie trafisz
jak będziesz taka spięta – stwierdził chłopak, przyglądając mi się rozbawiony.
– Nie twój interes –
mruknęłam pod nosem, wyciągając kolejną strzałę. Tym razem odbiła się od pnia
poniżej celu i upadła na ziemię.
Christian wstał,
kręcąc głową. Już miałam nadzieję, że znudziło go przyglądanie się mojemu braku
umiejętności i wróci do gospody, jednak podszedł do mnie. Spojrzałam na niego
zdziwiona.
– Źle to robisz –
powiedział bardziej do siebie, tym razem pozbywając się z twarzy tego denerwującego
uśmiechu. – Ręka naciągająca cięciwę powinna przed wypuszczeniem strzały
znajdować się tuż obok ucha – powiedział tonem nauczyciela, po czym ustawił się
za mną. – Strzelamy też razem z wydechem. Odpręż się, mówiłem już, że tak
niczego nie upolujesz. – Położył mi dłonie na ramionach, ugniatając lekko. –
Skup się na czerwonym środku. – Robiłam co mówi, chociaż sama nie wiedziałam
czemu. – Teraz naciągnij łuk, ale nie utrzymuj tego zbyt długo bo zdrętwieje ci
ręka. Pociągnij bardziej cięciwę, do ucha. O tak, bardzo dobrze. Wycelowałaś?
To wydech i puść.
Strzała poszybowała w
powietrzu po czym wbiła się na brzegu tarczy, bliżej środka niż kiedykolwiek
wcześniej. Otworzyłam szeroko oczy. Jeśli wcześniej udawało mi się chociaż
zadrasnąć cel, działo się to bardziej przez przypadek niż dzięki umiejętnościom.
– No widzisz? O wiele
lepiej – powiedział cicho.
Uśmiechnęłam się
lekko i odwróciłam się zadowolona. Nagle uświadomiłam sobie, jak blisko stał
Christian. Dzieliło nas ledwie parę centymetrów. Na moich policzkach od razu
pojawiły się wypieki. Cofnęłam się o krok.
– Dzięki – mruknęłam.
Rozbawiła go moja reakcja.
– W ramach
podziękowania postaraj się być dla mnie trochę milsza. – Jego głos przybrał bardzo
wesoły ton, który mógłby wskazywać na to, że dobrze się bawił. – Skąd u ciebie
taka nagła ochota na strzelanie, to przez wczorajszy wieczór? – spytał,
starając się zachować obojętną minę. Nawet trochę mu to wyszło. Oczami
wyobraźni odtworzyłam powietrzną walkę smoków.
– Ćwiczę już od
jakiegoś czasu – burknęłam, idąc do drzewa po strzały.
Najpierw zebrałam te,
które znajdowały się na ziemi. Potem wyciągnęłam tą, która wbiła się powyżej
celu. Strasznie ociągałam się z wyjmowaniem ostatniej, która znajdowała się
zaledwie paręnaście centymetrów od czerwonej kropki. Tak niewiele. W końcu również
ją umieściłam w kołczanie.
– Chcesz ciągle ćwiczyć?
– zawołał, stojąc w tym samym miejscu w którym go zostawiłam. Pokiwałam głową,
nie chcąc krzyczeć. Odrzuciłam jednak pomysł na stawanie w tym samym miejscu,
postanawiając odejść od drzewa jeszcze parę metrów.
Okazało się, że
stosując porady Christiana dwie na cztery strzały ponownie trafiły w tarczę. Co
prawda trochę dalej od środka niż z mniejszej odległości, ale jak na moje
możliwości było to bardzo duże osiągnięcie. Zaczęłam żałować, że zostawiłam
koło domu strzały z gęsimi lotkami, którymi po takich sukcesach też opłacałoby
się poćwiczyć. Spojrzałam na położenie słońca. Było jeszcze wcześnie, obiad na
pewno nie był jeszcze gotowy.
– Już zmęczona? –
spytał zaskoczony Christian, którego obecność wbrew wcześniejszym przekonaniom
wcale nie była taka męcząca. Pokręciłam głową.
– Zastanawiam się
tylko, czy wrócić do domu po inne strzały. – Wydawał się być zainteresowany.
– Czymś się różnią od
tych?
– Mają inne lotki,
przez co nie są tak stabilne jak te, ale lecą szybciej – wyjaśniłam, pakując
strzały do kołczanu.
– Bardzo dobry krok
drugi. – Poklepał mnie po ramieniu. – Idź, poczekam.
Zdziwiłam się trochę
tym, że nie chciał wrócić już do gospody. W sumie zmarnował tutaj już dobre pół
godziny. On jednak usiadł pod drzewem, przeczesując palcami swoje czarne włosy
i patrząc na mnie wyczekująco.
– No, rusz się, nie
chcę się tutaj zestarzeć – powiedział pokazując rząd równych, białych zębów.
Pierwszy raz odwzajemniłam jego uśmiech.
– Ale by było miło –
odparłam, idąc niespiesznie w kierunku rynku.
Skręciłam w dróżkę
prowadzącą do mojego domu, a gdy do niego dotarłam postanowiłam od razu przejść
na tył. Bez problemu zauważyłam strzały. Zaczęłam iść w ich kierunku, kiedy
przez otwarte okno kuchenne usłyszałam przyciszoną rozmowę moich rodziców.
– … ten pomysł? Ona
nie jest na to przygotowana – szeptała mama. – Ja nie jestem na to
przygotowana.
– Kochanie, Amy lada
chwila będzie pełnoletnia – stwierdził tata. Rozmawiali o mnie? Czemu? Na co
mogłabym nie być przygotowana?
– Philip, to twój
najgorszy pomysł! – Mama podniosła głos, a w tle rozbrzmiało metaliczne
stuknięcie, podobne do tych które wytwarzają się gdy uderza się łyżką o
kociołek. – To był dla nas cud, dobrze o tym wiesz. Chcesz to tak zmarnować?
– Uważam tylko, że
ona zasłużyła na prawdę.
– Prawda jest taka,
że uważamy ją za własną córkę! Kochamy ją jakby była nasza! Czy przez te
wszystkie lata naprawdę ciągle rozmyślasz o tym, że ją znaleźliśmy?
– O czym wy mówicie? –
Z szoku otworzyłam szeroko oczy i podparłam się o ścianę, nie zauważając nawet
tego, że wyszłam z ukrycia. Matka na mój widok podniosła ręce do ust,
orientując się że wszystko słyszałam, a ojciec cały poczerwieniał. Zaraz… Mama?
Tata? Z tego co usłyszałam, nawet nie byłam ich rodziną. Do oczu napłynęły mi
łzy. To musiała być jakaś pomyłka.
– Och skarbie, tak mi
przykro – pierwsza odezwała się kobieta, którą do tej pory miałam za swoją
matkę, idąc w kierunku okna, za którym stałam. Ze złości zagotowała się we mnie
krew, a łzy popłynęły mi po twarzy.
– Przykro ci?! –
wykrzyczałam przez szloch, pociągając nosem po prawie każdym słowie. – Przykro ci,
że mnie okłamywaliście?!
– Kochanie, to nie
tak… - zaczął człowiek, który do tego momentu podawał się za mojego ojca, nie
pozwoliłam mu jednak skończyć.
– Żyłam w kłamstwie! –
wykrzyczałam na cały głos, na pewno zwracając uwagę przechodniów i sąsiadów. –
Za każdym razem, gdy mówiliście mi jak bardzo mnie kochacie, kłamaliście!
Mówiąc jakie cechy mam po was albo po dziadkach… Wy…
– Córeczko – szepnęła
Ana Greynote, wyciągając w moim kierunku ręce. Odtrąciłam je gwałtownie,
wpadając w jeszcze większy szał.
– Nie jestem waszą
córką! – wrzasnęłam, po czym nie pozwalając im odpowiedzieć zaczęłam biec,
ocierając napuchnięte już od płaczu oczy.
– Amy! – krzyknęli za
mną, a po trzasku drzwi zorientowałam się, że ktoś biegnie za mną.
Przyspieszyłam.
Nie potrafiąc myśleć,
dokąd zmierzam po chwili znalazłam się przy bramie. Zauważyłam pojawiającą się
przy drzewie postać Christiana. Słyszałam jego wołanie, ale zignorowałam
wszystko. Otworzyłam szeroko ciężkie wrota.
Znowu pobiegłam.
Chciałam uciec. Byle szybciej.
Jak najdalej.
idealny *.* nie wiem co więcej mogłabym powiedzieć *.* czekam na następny rozdział zarówno tutaj jak i na pozostałych blogach :)
OdpowiedzUsuńCudowny rozdzial. Kiedy Amy podziwiala nocne niebo bylam pewna, ze za oknem zaraz pojawi sie Christian zadajac kolejnych odpowiedzi. Pojawily sie smoki, a mnie dalej z mysli nie schodzil Christian. Czy to on moglby byc tym czarnym smokiem? To by wyjasnialo jego przeczucie.
OdpowiedzUsuńAmy nie powinna reagowac taka zloscia. Co z tego, ze nie jest ich biologiczna corka? To dalej jej rodzice. Jedyni jacy kiedykolwiek ja kochali.
Pozdrawiam.
demelium.blogspot.com
Hmm... Wiesz.. :D My wiemy, że źle zrobiła, że nie powinna się tak denerwować ale działała pod emocjami, wielkimi. Pomyśl jakbyś zareagowała jakby taka informacja ni stąd ni zowąd spadła na Ciebie. Bohaterka jest zagubiona, wściekła że przez te wszystkie lata żyła w kłamstwie, negatywne emocje wręcz się w niej gotują. Poza tym trzeba też zwrócić uwagę na to że jest trochę rozpieszczoną jedynaczką. Cały czas myślała że jest jedyną córusią swoich rodziców, że czego by nie zrobiła to oni i tak ją kochają i jakby się nie złościli na siebie to i tak pozostaje ich córką. Nic jej nie wychodzi z przyziemnych rzeczy dlatego miała psychiczne oparcie w tym że chociaż JEJ rodzice jakoś się w wiosce liczą. I nagle nie może się już usprawiedliwiać i uosabiać z ludźmi których całe życie kochała. Nie wychodzi jej pieczenie ani krawiectwo okazuje się że nie przez brak zapału albo brak talentu ale przez to że w rzeczywistości takich talentów po nich mieć nie mogła. Natłok pytań i odpowiedzi, a także skala kłamstwa spowodowały, że tak zareagowała. Zobacz na nas, na ludzi w naszym wieku. Zobacz jak prosto możemy się rozzłościć o rzeczy tak banalne jak to, że mama lub tata posmarowali kanapki za dużą ilością masła lub nie kupili nam tego o co prosiliśmy dłuższy czas chociaż na przykład wcale drogie nie jest i wiemy, że rodziców stać na kupno tylko najzwyczajniej nie chcą. A nawet jeśli my akceptujemy takie rzeczy bez spin zobacz ile jest na świecie ludzi którzy potrafią się popłakać bo dostali nie ten kolor iPhona, który chcieli. :D Przepraszam za takie długie wyjaśnienie ale chciałam naprostować i skłonić do próby zrozumienia bohaterki. XD :D
UsuńWitaj.
OdpowiedzUsuńMega rozdział tyle się w nim dzieje, a Amy zaczyna się domyślać powoli, że to nie jest zwykłe znamię. Szkoda mi jednak dziewczyny, że dowiedziała się że jest adoptowana, w taki sposób
Cieszę się, że Ci się podoba. :D
UsuńMam nadzieję, że zostaniesz ze mną na dłużej! :*