piątek, 7 lutego 2014

Rozdział 3

Ze względu na zajęte popołudnia i brak obecności Sama sobota przyszła bardzo szybko, w takim samym tempie też minęła. Czułam się jak w wyjątkowo męczącym więzieniu. Przed pracą rodzice bacznie pilnowali mnie w domu, zachęcając do pomocy w sprzątaniu i gotowaniu, zaś po niej wracałam tak zmęczona, że nie było nawet mowy o tym by chociaż na chwilę wymknąć się do lasu lub spędzić czas na trenowaniu łucznictwa. Z okien Gospody patrzyłam z utęsknieniem na stary dąb pod bramą, obok którego zwykle ćwiczyliśmy z Samem. Po moim przyjacielu nie było jednak w wiosce ani śladu, podobnie jak po jego ojcu. Wieczór wcześniej Susanne Treston zajęła jedno z krzeseł przy ladzie, pijąc najmocniejsze trunki z całego asortymentu i biadoląc przeszło godzinę o tym jak bardzo jest zmartwiona.
Nie zarobiłam też pokaźnej kwoty. W mojej sakiewce znajdowało się tylko 20 srebrników więcej niż po pierwszym dniu pracy, a to wszystko przez parę stłuczonych przeze mnie naczyń, głównie talerzy, przez które parokrotnie moja „dniówka” została znacznie uszczuplona. Dora za każdym razem powtarzała mi, że mam dziurawe ręce i w dalszym ciągu tam pracuję tylko ze względu na jej dobre stosunki z moją mamą (oraz prawdopodobne zniżki na uszyte przez nią towary, ale nie odważyłabym się powiedzieć tego na głos). Nie wątpiłam w prawdziwość jej słów, ale będąc szczera nie miałabym nic przeciwko, jakby mnie zwolniła.
Christian Blake pokazywał się w gospodzie jedynie na noc, spędzając całe popołudnia poza granicami Tore. Nikt nie wiedział dokładnie, co tam robi, Dora Thorn mówiła jednak w kółko, że nasz gość poszukuje w lesie swoich zaginionych towarzyszy, z którymi miał się spotkać i zniknąć niedługo po tym, nie opłacając zaległej za noclegi kwoty. Inni puszczali plotki, że szuka zakopanego gdzieś skarbu, z powodu którego zawitał na północy, a nieliczna, bardziej romantyczna grupa twierdziła, że między drzewami wypatruje swojej ukochanej, z którą mieli zostać brutalnie rozdzieleni.
Nie zgadzałam się co prawda z żadną teorią, nie śmiałam jednak spytać go o powód jego nieobecności, chociaż widziałam go niemal codziennie zanosząc mu posiłki. Tak też było tym razem. Stojąc w małym pomieszczeniu z tacą w ręku przywitałam się tylko cicho zamykając za sobą drzwi.
– Witam ponownie, Amando – odpowiedział, opierając się o parapet i patrząc na księżyc w pełni. Obciął lekko włosy, tak że nie wpadały mu już w oczy, cienkiego warkocza z tyłu jednak nawet nie tknął. Zaczynałam wątpić, czy kiedykolwiek go rozwiązywał.
Upodobał sobie powtarzanie mojego pełnego imienia. W jakiś sposób wypowiedziane z jego ust brzmiało dostojnie i szlachetnie, zupełnie jakbym była wychowywana w zamku. I wcale to do mnie nie pasowało. Odwrócił się od okna i stał teraz przodem do mnie, w nowej, czarnej koszuli uszytej przez Anę Greynote. Mama wspominała dwa dni temu, że „gość z gospody” przyszedł do sklepu, wybrał trzy takie same koszule nawet ich nie przymierzając i zapłacił pięcioma najprawdziwszymi derlingami, chociaż wartość zakupów delikatnie przekraczała cztery. Widocznie lubił czarny kolor, nigdy nie widziałam go w innym. Na swój sposób też do niego pasował.
Położyłam na zielonym stoliku tacę, na której tym razem znajdowała się szklanka świeżego mleka, dwie bułki i mały słoiczek miodu. Obsługiwałam go w tym tygodniu ostatni raz, udało mi się w końcu przekonać mamę na jeden dzień wolny, a na szczęście Dora nie miała też żadnych obiekcji. Planowałam nadrobić trening i być może wymknąć się na moment z Tore. Spojrzałam na Christiana, który również czujnie mnie obserwował. Nie mogłam powiedzieć, że darzyłam go zaufaniem, nie zdradził jednak nikomu mojej rozmowy z Samem, którą przecież podsłuchiwał. Byłam pewna, że jakby ktoś się o tym dowiedział jeszcze tego samego dnia mama uziemiłaby mnie w domu do końca mojego życia.
– Słyszałem, że jutro masz wolne – powiedział głosem pozbawionym emocji.
Pokiwałam głową. Przez otwarte okno wtargnął mroźny podmuch wiatru, lekko szarpiąc ubrania stojącego ciągle przy parapecie Christiana. Zupełnie niewzruszony odszedł od okna i podszedł do mnie na tyle blisko, że dzieliło nas paręnaście centymetrów. Zdecydowanie zbyt mało. Cofnęłam się o krok, a on w zamyśleniu przechylił głowę.
– Masz jakieś plany? – spytał jak gdyby nigdy nic. Uniosłam brwi.
– Można tak powiedzieć – odparłam myśląc o treningu łucznictwa. Ciekawe, jak Sam przymocowywał tarczę na drzewie. Nigdy się temu nie przyglądałam, zbyt podekscytowana strzelaniem. Czy używał do tego liny? A może na drzewie znajdował się jakiś haczyk, na który tarczę trzeba było zawiesić? Uznałam to za dosyć problematyczne i ściągnęłam brwi w zastanowieniu.
– Zostajesz w wiosce? – Nieznacznie przeniósł ciężar ciała na lewą nogę, drugą wystawiając do przodu. Wiedziałam, że to pytanie ma coś wspólnego z moją rozmową z Samem, jednak to w dalszym ciągu nie dotyczyło jego. Czemu się wtrącał?
– Nie mam innego wyjścia – ucięłam licząc, że ta rozmowa zakończy się równie szybko jak się rozpoczęła.
– Bez blondyna nie wychodzisz?
Znowu to określenie. Po tym jak powiedziałam mu iż Sam nie jest moim narzeczonym uparcie nazywał go „blondynem”. Westchnęłam głęboko.
– Nie widzę sensu we wtajemniczaniu cię w moje plany czy przyzwyczajenia.
– Auć – mruknął, pokazowo przykładając rękę do klatki piersiowej.
Przewróciłam oczami, chociaż przez to dostałabym półgodzinny wykład od Dory pod tytułem „Jak nie powinno się traktować gości”. Nie miałam jednak zbyt wielu powodów by obdarzać go jakimkolwiek uczuciem poza niechęcią. Co prawda był przystojny i mnie intrygował, jednak wyjeżdżał za parę tygodni. Z jakiego powodu miałabym poświęcać mu więcej czasu, niż to konieczne? Ta znajomość miała limit czasowy. I tak się skończy, czy będziemy przyjaciółmi, czy obojętnymi sobie ludźmi.
– Potrzebujesz jeszcze czegoś? – spytałam, jak za każdym razem gdy miałam już ochotę wyjść. Zwykle kręcił przecząco głową, zabierając się za jedzenie. Tym razem chyba postanowił odbiec od normy.
– Nieco więcej uprzejmości, jeżeli pytasz. I paru odpowiedzi.
Spojrzałam na niego wyczekująco. Chciałam wyjść stąd jak najszybciej, a on zdawał się specjalnie mnie zatrzymywać. Albo rzeczywiście potrzebował informacji.
– Otrzymam je? – dodał po chwili, odpowiadając na moje spojrzenie ściągnięciem brwi i poważną miną.
– Zależy od pytań. – Przechyliłam delikatnie głowę na bok. – To jedno z nich?
Odpowiedział mi uśmiechem.
– Znasz najszybszy szlak prowadzący do Terisu? – Błyskawicznie spoważniał, a jego wzrok wydawał się nieprzenikniony. Tęczówki mu pociemniały, jakby nie był pewien, czy mogę mu pomóc, czy nie.
– Najszybszy jest nie do przejścia o tej porze roku – odpowiedziałam, lekko znudzona. – Lawiny i urwiska, jak nie chcesz zginąć radzę ci tam nie iść – dodałam pewnie, poprawiając sobie lewą ręką włosy.
– A jakiś inny?
– Jeden, na którym powinno być bezpiecznie, inne zostały zasypane. Ale jest minimalnie trzy razy dłuższy niż ten pierwszy. W jeden dzień nie dotrzesz na drugą stronę, a uwierz, nie chcesz się tam znaleźć w nocy. – Wydawał się zdziwiony. Więc nie wiedział nic o spadkach temperatury w tym rejonie. – W Tore wydaje się być już ciepło, ale w górach ciągle trwa zima.
– To niedobrze. – powiedział, niby do siebie. Pomasował dłonią głowę i zmarszczył brwi, odwracając się do mnie bokiem.
– Do twojego wyjazdu może śnieg już stopnieje i krótsza droga się odblokuje, wszystko zależy od pogody.
– Chciałem wyruszyć wcześniej – stwierdził nagle, a w głosie usłyszałam nutę zdenerwowania.
– Czemu? – spytałam, zdziwiona. Jeszcze niecały tydzień temu mówił, że wyjeżdża za miesiąc.
– Mam przeczucie. – Zupełnie jakby to miało wszystko wyjaśnić, skierował wzrok na okno, za którym dąb poruszany wiatrem zatrzeszczał leciutko i nie dodał ani słowa wytłumaczenia. Wydało mi się jednak oczywiste, że wcale nie patrzy na drzewo, odbiegając myślami o wiele dalej.
Na pierwszy rzut oka można było dostrzec, że jest spięty. Przez koszulę bez problemu widziałam napięte mięśnie. Na jego skroni pulsowała przyspieszonym rytmem cieniutka, bladofioletowa żyłka. Po chwili oderwał wzrok od okna i znowu na mnie spojrzał. Zupełnie jakby się zastanawiał czemu jeszcze nie opuściłam jego pokoju. Przekrzywiłam głowę.
– Przed czym uciekasz? – spytałam, zanim zdążyłam ugryźć się w język i wyjść. Usiadł na łóżku i wplątał palce w czarne włosy.
– Nie wiem czy przed śmiercią da się uciec, ale skoro tak to nazywasz...
Jak można uciekać przed śmiercią? On oszalał? Jakaś cząstka mnie podpowiadała mi jednak, że za tym może kryć się coś więcej. A najwyraźniej Christian nie chciał mówić o swojej przeszłości. Nie miałam zamiaru też o nią wypytywać. Położyłam rękę na klamce i otworzyłam drzwi.
– To nie wszystkie moje pytania – usłyszałam jeszcze zanim wyszłam, jednak nie odwróciłam się w stronę źródła głosu.
– Ale jak na dzisiaj to już wszystkie moje odpowiedzi. – Nie miałam ochoty z nim rozmawiać. Pospiesznie opuściłam pokój, bo czułam się trochę nieswojo w jego towarzystwie.
Noc była piękna. Pierwszy raz od początku zimy nie zauważyłam ani jednej chmury, a bezkresne, czarne niczym węgiel niebo rozświetlały delikatnie mrugające gwiazdy. Wkraczając na ścieżkę prowadzącą do mojego domu o mało nie wpadłam na słup, zmusiło mnie to jednak do szybkiego oprzytomnienia. Na małym haczyku umieszczonym na wysokości mojego wzroku jak zwykle nie było nic zawieszone. Przypominałam sobie dwie sytuacje, gdy jakieś ogłoszenie umieszczano akurat tutaj – zwykle były to tylko rozporządzenia podpisane przez samego króla. Pierwszy raz był tuż po tym, jak smoki zaatakowały Tore. Adlin Lauter namawiał wówczas mieszkańców do przeniesienia się do większego miasta, podkreślając przy tym atrakcyjność stolicy. Parę rodzin zastosowało się do rad króla, większość jednak została w wiosce. Za drugim razem był to list gończy za czarownikiem, który cudem zbiegł z zamkowych lochów jesienią dwa lata temu. Wieści o tym, czy go ponownie złapano i uwięziono nie dotarły jednak do Tore.
W domu czekała na mnie już gotowa kolacja składająca się z gulaszu rybnego, specjalności mojej mamy. Podczas posiłku rodzice wypytywali mnie o dzisiejszy dzień. Przyzwyczajona opowiedziałam im o dzisiejszym dniu licząc, że temat szybko się zmieni.
– Amy, a powiedz mi – zaczęła mama, popijając herbatę z wyszczerbionego kubka. – Czy ciągle musisz obsługiwać tego gościa?
Zdziwiłam się.
– Codziennie muszę mu nosić posiłki i jak zejdzie na dół to muszę traktować go tak jak resztę bywalców gospody. A o co chodzi?
– Nie podoba mi się on – stwierdziła bez zahamowani, przyglądając mi się intensywnie. – Ma taki groźny błysk w oku, zupełnie jak jakiś morderca.
Zachłysnęłam się napojem, dostając silnego ataku kaszlu. Tata poklepał mnie po plecach i gdy w końcu mi przeszło, zdobyłam się na odpowiedź:
– Zapewniam cię, że Christian nikogo nie zabił.
Chociaż sama nie byłam tego pewna. Skąd miałam wiedzieć co robił przed jego przyjazdem do Tore? Równie dobrze mógł w przeszłości spalić całą wioskę lub udusić kogoś pod osłoną nocy.
– Christian? – Mama otworzyła szeroko oczy, wykrzywiając twarz w zniesmaczonym grymasie. – Jesteście sobie na „ty”?
Poczerwieniałam, nagle tracąc apetyt.
– Musiałam gdzieś usłyszeć jego imię – wymyśliłam pospiesznie nie licząc na to, że mama  mi uwierzy. Wstałam od stołu.
– Nie spędzaj z nim więcej czasu, niż to konieczne. Naprawdę mi się nie podoba.
– Dobrze, mamo – mruknęłam w odpowiedzi, chociaż nie zamierzałam stosować się do jej rad.
– Amy, nie zjadłaś wszystkiego. – Tym razem odezwał się ojciec, zerknąwszy na mój do połowy opróżniony talerz.
– Nie jestem głodna. Idę do swojego pokoju.
Popędziłam na górę zanim zdążyli jeszcze coś powiedzieć. Pospiesznie zamknęłam za sobą drzwi, odcinając się całkowicie od przytłumionej rozmowy z dołu. Pomieszczenie okazało się strasznie duszne, dlatego otworzyłam okno ponownie zachwycając się dzisiejszą nocą. Bezchmurnego nieba nie widziałam od jesieni. Błądziłam wzrokiem między gwiazdami, jak zwykle próbując znaleźć konstelacje znane mi z obrazków jednej książki w bibliotece. Oddychając przyjemnie ciepłym powietrzem przypomniałam sobie piosenkę, którą usłyszałam podczas corocznych uroczystości wyprawianych na cześć rozpoczęcia się wiosny, której nadejście na północy było ściśle związane z północnym wiatrem zwanym Aladay. Nazwa ta podobno wywodziła się z pradawnego języka i znaczyć miała po prostu „ciepły podmuch”. Zamknęłam oczy, przypominając sobie melodię, po czym cicho zaśpiewałam:

Ooo, Aladay
Nutę lata w koszu masz
Graj, dalej graj
Ciepły ton nam w końcu dasz
Zieleń trawy znowu wita
Chmury gwiazd nie kryją dzisiaj
W tę wiosenną
Wielce cenną
Noc ze snów…

Otworzyłam oczy, patrząc ponownie na migoczące gwiazdy. Uwielbiałam noce takie jak ta. Otaczającą mnie ciszę zakłócał tylko szelest młodych liści i trawy poruszanych przez wiatr, a na uliczce panowała pustka. Odetchnęłam głęboko, chcąc zamknąć okno i położyć się spać. Nagle moja blizna potwornie zapiekła, a gdy na nią spojrzałam, mieniła się na czerwono. Co tu jest grane? Nie musiałam długo czekać na odpowiedź na moje pytanie.
Usłyszałam potworny ryk, który wydać mogło tylko jedno stworzenie zamieszkujące tą krainę. Smoki. Znowu przyleciały do Tore. Rozejrzałam się po niebie, szukając źródła dźwięku. Nie widziałam wyraźnie, jednak trzy duże cienie tańczyły po niebie, zakrywając gwiazdy. Coś jednak było nie tak.
– Amy! – Mama przerażona wpadła do mojego pokoju. – Pospiesz się! – Złapała mnie za rękę i próbowała odciągnąć od okna.
– Poczekaj! – krzyknęłam, wskazując jej palcem scenę odgrywającą się za oknem. – Spójrz!
Jeden ze smoków wypuścił z pyska oślepiającą kulę ognia. Nie była ona jednak skierowana w wioskę. Otworzyłam szeroko oczy. Smoki walczyły między sobą. Ludzie pootwierali okna, przyglądając się temu widowisku. Jeden z gadów, o łuskach wyraźnie ciemniejszych od dwóch pozostałych uniknął czerwonego pocisku, po czym podleciał do jednego z pozostałej dwójki, próbując złapać go pyskiem za skrzydła. Chybił, z tej odległości nie mogłam jednak stwierdzić nawet czy był blisko.
– Ana, Amy, co wy tu jeszcze robicie?! – tym razem do mojego pokoju wpadł zadyszany ojciec. Matka wskazała za okno, a gdy tata podszedł na tyle blisko by zobaczyć co się dzieje zamarł w bezruchu, tak samo jak my.
 Atakowany smok obrócił się w powietrzu i ugryzł tego o czarnych łuskach w tylną łapę. Ciszę znowu przerwał przerażający ryk. Drugi ze smoków znowu stworzył kulę ognia, która tym razem nie chybiła, trafiając cel w skrzydło. Zraniony smok zaczął uciekać w kierunku Cichych Turni, dwójka jednak go nie goniła, puszczając za nim kolejne dwa płomienne pociski. Jeden z nich ponownie trafił, tym razem w ogon, a smok rozpaczliwie próbując złagodzić upadek zniknął między szczytami gór.
Otworzyłam szeroko oczy. Czy takie sytuacje często się zdarzały? Sądząc po minach gapiów, których głowy wystawały z otwartych wzdłuż ulicy okien – nigdy. Dwa smoki zawisły na chwilę w powietrzu, przyglądając się miejscu gdzie ciemno łuski potwór spadł na ziemię, po czym obróciły się i odleciały dostojnie, nie zaszczycając Tore nawet jednym spojrzeniem.
– Co tu jest grane? – mruknął tata do siebie, cofając się parę kroków. Mama spojrzała na mnie zmartwiona, kładąc mi rękę na policzku i odgarniając potargane, brązowe włosy z czoła.
– Wszystko w porządku? – spytała z czułością, jednak to jej oczy były zaszklone, nie moje. Pokiwałam głową, znowu zerkając za okno.
Ta sytuacja powinna we mnie wzbudzić przerażenie, przecież tego uczyli mnie od urodzenia. Smoki były niebezpieczne. Zabijały. Nie miały ludzkich uczuć, a ich jedynym celem było siać zniszczenie. Czemu więc dwoma uczuciami jakie w tym momencie czułam były tylko litość i smutek? Blizna przestała mienić się czerwienią, po pieczeniu również pozostało tylko wspomnienie. Czemu nagle tak zareagowała? Co to miało oznaczać? Przypomniałam sobie ostatni raz, gdy znamię dało o sobie znać. To miało coś wspólnego ze smokami? Czemu?
– Ana, idę do gospody, może się czegoś dowiem – stwierdził nagle tata, wychodząc z mojego pokoju bez pożegnania. Pewnie po tym wydarzeniu na godzinę lub dwie zbiorą się tam tłumy. Mama odprowadziła go wzrokiem, po czym ponownie spojrzała na mnie.
– Jesteś blada jak śmierć, na pewno nic ci nie jest? – Usadziła mnie na łóżku, przykładając spoconą dłoń do czoła. Usłyszałyśmy trzask drzwi na dole obwieszczający wyjście taty.
– Ja… – zaczęłam, nie do końca wiedząc co chciałam powiedzieć. – Chyba się położę – mruknęłam w końcu, wpatrując się w bliznę.
Mama pokiwała głową udając, że rozumie. Pogłaskała mnie po głowie i szybko pocałowała w czoło.
– Będę w kuchni, jakbyś czegoś potrzebowała – powiedziała cicho, po czym odwróciła się i wyszła zatrzymując się na chwilę przy drzwiach.
To znamię nie było zwykłe, po dzisiejszym wieczorze wiedziałam to już na pewno. Możliwe, że był to efekt uboczny jakiegoś zaklęcia. Może jakaś czarownica nałożyła na mnie klątwę? Tak wiele pytań bez odpowiedzi błąkało się po mojej głowie. Gdyby tylko Sam był w mieście… Razem na pewno coś byśmy wymyślili. Mimowolnie spojrzałam za okno. Z tej perspektywy bez problemu widziałam pokryte ciągle śniegiem góry. Kątem oka zauważyłam odbijający światło naszyjnik z jadeitową kulą. Wstałam i zacisnęłam przeklętą dłoń na zimnym kamieniu. Rodzice nie wyjaśnili mi, skąd amulet znalazł się w moim posiadaniu. Gdy pytałam ich o jego pochodzenie ucinali tylko krótko twierdząc, że to pamiątka po babkach. Nie przypominałam sobie jednak jego reprodukcji na żadnym ze spalonych podczas spowodowanego przez smoki pożaru rodzinnych obrazów. Jego pochodzenie było równie tajemnicze jak okoliczności powstania blizny.
Byłam tak wyczerpana, że sen zmorzył mnie szybciej niż tego oczekiwałam. Przygotowałam się na bezsenną noc, a tymczasem spałam aż do południa. Gdy w końcu się obudziłam na szafce, tuż obok amuletu leżała szklanka świeżego mleka. Mama musiała mnie odwiedzić, gdy spałam, bo oprócz tego zauważyłam również otwarte na oścież okno. Usiadłam, zmuszając ociężałe ciało do ruchu. Byłam tak zmęczona, jakbym poprzedniego dnia przebiegła dwadzieścia kilometrów bez odpoczynku. Westchnęłam głęboko, chwytając szklankę i wypijając zawartość do dna. Przed wstaniem przeciągnęłam się, ziewając głośno, po czym od razu zeszłam na dół do łazienki.
Dzięki orzeźwiającej, chłodnej wodzie ostatecznie się rozbudziłam. Założyłam czyste ubrania po czym rozczesując starym grzebieniem włosy udałam się do kuchni. Mama powitała mnie szerokim uśmiechem zapewne postanawiając udawać, że wczorajsze wydarzenia nie miały miejsca.
– Dzień dobry kochanie, jak się spało? – spytała nadzwyczaj czule, mieszając długą łyżką gotującą się zawartość kociołka.
– Dobrze – odpowiedziałam głosem wyzutym z emocji, z trudem wydobywając z siebie głos. – A tobie?
– Tak samo. – Wiedziałam, że kłamie, bo pomimo uśmiechu sine cienie pod oczami były bardzo wyraźne. – Jesteś głodna?
– Tylko trochę. – Miałam wrażenie, że jeśli bym cokolwiek zjadła, nie zachowałoby się to zbyt długo w moim brzuchu. – Wytrzymam do obiadu. Gdzie tata? – spytałam zdziwiona, że nie ma go w kuchni.
– Poszedł po drewno.
Otworzyłam szeroko oczy.
– Do lasu? – Mama tylko pokiwała głową. Na pierwszy rzut oka było widać, że jest zmartwiona, chociaż starała się to ukryć.
Nigdy nie byłam dobra w pocieszaniu ludzi. Nie umiałam dobrać odpowiednich słów, żeby ktoś poczuł się lepiej. Często nawet udawało mi się pogarszać sytuację. Pamiętałam bardzo dokładnie moment, gdy mama rozpaczała po śmierci siostry parę dni po ostatnim ataku smoków. Chciałam podnieść ją na duchu mówiąc, że Margaret przynajmniej nie musi się już martwić o podatki, które tamtymi czasy gwałtownie wzrosły (król przegrywał jedną z wojen, a dodatkowo trzeba było odbudować wioskę i starszyzna zorganizowała zbiórki pieniężne). No cóż, przez to, że mieliśmy wtedy problemy finansowe mama tylko jeszcze bardziej się rozpłakała, a tata wygonił mnie z kuchni i kazał iść na spacer – mój pokój ciągle nie miał dachu, tak jak reszta domu.
Podeszłam do niej i pogłaskałam ją delikatnie po plecach.
– Nic mu nie będzie – powiedziałam cicho. – Wychodzę poćwiczyć strzelanie, jakbyś czegoś potrzebowała będę przy bramie.
Spojrzała na mnie surowo. Przez moment zastanawiałam się, o co może jej chodzić. Westchnęłam cicho.
– Nie wyjdę z wioski – zapewniłam. Mama pokiwała głową, ponownie odwracając się do kociołka.
– Łucznictwo nie przystoi kobiecie – powiedziała, niby do siebie. Uśmiechnęłam się pod nosem.
– Nie chcę dożywotnio chować się w schronie.
Moja rozmówczyni również uśmiechnęła się smutno.
– Wrócę na obiad – odezwałam się jeszcze zanim opuściłam kuchnię i wyszłam tylnymi drzwiami.
Tuż obok progu i ciągle leżących na dworze materiałów z Kords opierałam zawsze swój łuk. Dostałam go od Sama, który zdążył już zrobić sobie lepszy. Powiedział, że jak nauczę się strzelać też będę musiała stworzyć własny. Szczerze mówiąc nie mogłam się tego doczekać, ten był dla mnie zbyt duży i nieporęczny. Nie podobało mi się też to, że był bardzo prosty w budowie. Sam nie umieścił na nim żadnych ozdób ani małych rzeźbień, tak jak zrobił to ze swoim aktualnym łukiem. Zazdrościłam mu go za każdym razem, jak widziałam piękne motywy roślinne na obu końcach broni.
Najpierw sprawdziłam, ile strzał miałam w skórzanym kołczanie, który nieporadnie zrobiłam już sama. Naliczyłam cztery strzały z kruczymi lotkami i dwie z gęsimi. Te pierwsze były rzekomo bardziej stabilne, te drugie zaś szybsze. Osobiście preferowałam krucze, przynajmniej czasami dosięgały tarczy, podczas gdy gęsimi trafiałam wszędzie tylko nie tam gdzie chciałam. Sam twierdził jednak, że muszę nauczyć się strzelać tymi i tymi i dopiero wtedy będzie można mówić, że umiem strzelać. Dzisiaj jednak postanowiłam ćwiczyć tylko z pomocą tych z kruczymi lotkami, dlatego te z gęsimi położyłam na ziemi.
Niedługo potem stałam już pod dębem (powodując przy okazji paniczną ucieczkę jednego z kotów zamieszkujących Tore), z kołczanem na plecach, łukiem w jednej ręce i tarczą wziętą wcześniej spod drzwi do kuźni w drugiej. Na naciągniętym na drewnianą obręcz białym płótnie dokładnie na środku Sam narysował małą, czerwoną kropkę. Obok niej leżała również cienka lina, która na pewno nie utrzymałaby człowieka, ale dla tarczy była wręcz idealna, dlatego również ją zabrałam. Odłożyłam kołczan i łuk obok drzewa, i zastanawiając się jak przymocować tarczę usiadłam po turecku na trawie w cieniu rzucanym przez grube gałęzie. Lina była wystarczająco długa, by okrążyć ogromny pień minimalnie dwa razy, ale nie to było problemem. Parokrotnie obróciłam dookoła cel, do którego zwykłam strzelać na treningach z Samem, jednak nigdzie nie zauważyłam żadnej dziury wystarczająco dużej, by przewlec sznur.
– Jakiś problem? – usłyszałam znajomy głos i od razu się odwróciłam.
– Nie – odpowiedziałam cicho. Christian patrzył na mnie z wyższością i łobuzerskim uśmiechem na twarzy, co od razu mnie zirytowało.
– Jesteś pewna? Bo wiesz, mógłbym ci pomóc. – Jego mina świadczyła tylko o tym, że się ze mnie nabija. Nabrałam ogromnej ochoty, żeby wstać i rzucić w niego z całej siły tym co miałam w dłoni, jednak powstrzymałam się. Szkoda było mi na to tarczy.
– Jeśli szukasz rozrywki, ludzie w gospodzie na pewno ci jej dostarczą. Nie mam dziś obowiązku zajmowania się tobą, zostaw mnie w spokoju. – Zmarszczyłam brwi, powracając do szukania uchwytu na linkę. Christian jak na złość podszedł i usiadł obok mnie. Wyciągnął rękę po tarczę, ale odsunęłam ją od niego, starając się spojrzeć na niego tak by sobie poszedł. Niestety, spowodowało to u niego tylko wybuch śmiechu.
– W jednym miejscu pod materiałem powinnaś mieć schowane dwa dłuższe kawałki – powiedział przez śmiech. Okręciłam tarczę szukając zawiniętego odcinka, żeby udowodnić mu, że nie ma o niczym pojęcia. Niestety, jak się okazało, miał rację i w jednym miejscu rzeczywiście schowane były dwa odcinki o długości idealnej, by przywiązać cel do linki.
Poczerwieniałam, zdenerwowana i wstałam żeby przymocować tarczę do dębu. Christian cały czas siedział, przyglądając mi się z rozbawieniem. W końcu udało mi się zrobić odpowiedni węzeł i starając się nie patrzeć na wymuszonego towarzysza złapałam kołczan i łuk, odchodząc parę metrów od drzewa. Odetchnęłam głęboko, po czym z trudem naciągnęłam cięciwę ze strzałą. Myśląc o tym jak cudownie byłoby, gdyby strzała przypadkiem trafiła w Christiana wypuściłam ją, jednak wbiła się jakieś trzydzieści centymetrów powyżej tarczy, nie spełniając moich oczekiwań. Druga nawet nie doleciała do pnia, wbijając się w ziemię między wystającymi korzeniami.
– Nigdy nie trafisz jak będziesz taka spięta – stwierdził chłopak, przyglądając mi się rozbawiony.
– Nie twój interes – mruknęłam pod nosem, wyciągając kolejną strzałę. Tym razem odbiła się od pnia poniżej celu i upadła na ziemię.
Christian wstał, kręcąc głową. Już miałam nadzieję, że znudziło go przyglądanie się mojemu braku umiejętności i wróci do gospody, jednak podszedł do mnie. Spojrzałam na niego zdziwiona.
– Źle to robisz – powiedział bardziej do siebie, tym razem pozbywając się z twarzy tego denerwującego uśmiechu. – Ręka naciągająca cięciwę powinna przed wypuszczeniem strzały znajdować się tuż obok ucha – powiedział tonem nauczyciela, po czym ustawił się za mną. – Strzelamy też razem z wydechem. Odpręż się, mówiłem już, że tak niczego nie upolujesz. – Położył mi dłonie na ramionach, ugniatając lekko. – Skup się na czerwonym środku. – Robiłam co mówi, chociaż sama nie wiedziałam czemu. – Teraz naciągnij łuk, ale nie utrzymuj tego zbyt długo bo zdrętwieje ci ręka. Pociągnij bardziej cięciwę, do ucha. O tak, bardzo dobrze. Wycelowałaś? To wydech i puść.
Strzała poszybowała w powietrzu po czym wbiła się na brzegu tarczy, bliżej środka niż kiedykolwiek wcześniej. Otworzyłam szeroko oczy. Jeśli wcześniej udawało mi się chociaż zadrasnąć cel, działo się to bardziej przez przypadek niż dzięki umiejętnościom.
– No widzisz? O wiele lepiej – powiedział cicho.
Uśmiechnęłam się lekko i odwróciłam się zadowolona. Nagle uświadomiłam sobie, jak blisko stał Christian. Dzieliło nas ledwie parę centymetrów. Na moich policzkach od razu pojawiły się wypieki. Cofnęłam się o krok.
– Dzięki – mruknęłam. Rozbawiła go moja reakcja.
– W ramach podziękowania postaraj się być dla mnie trochę milsza. – Jego głos przybrał bardzo wesoły ton, który mógłby wskazywać na to, że dobrze się bawił. – Skąd u ciebie taka nagła ochota na strzelanie, to przez wczorajszy wieczór? – spytał, starając się zachować obojętną minę. Nawet trochę mu to wyszło. Oczami wyobraźni odtworzyłam powietrzną walkę smoków.
– Ćwiczę już od jakiegoś czasu – burknęłam, idąc do drzewa po strzały.
Najpierw zebrałam te, które znajdowały się na ziemi. Potem wyciągnęłam tą, która wbiła się powyżej celu. Strasznie ociągałam się z wyjmowaniem ostatniej, która znajdowała się zaledwie paręnaście centymetrów od czerwonej kropki. Tak niewiele. W końcu również ją umieściłam w kołczanie.
– Chcesz ciągle ćwiczyć? – zawołał, stojąc w tym samym miejscu w którym go zostawiłam. Pokiwałam głową, nie chcąc krzyczeć. Odrzuciłam jednak pomysł na stawanie w tym samym miejscu, postanawiając odejść od drzewa jeszcze parę metrów.
Okazało się, że stosując porady Christiana dwie na cztery strzały ponownie trafiły w tarczę. Co prawda trochę dalej od środka niż z mniejszej odległości, ale jak na moje możliwości było to bardzo duże osiągnięcie. Zaczęłam żałować, że zostawiłam koło domu strzały z gęsimi lotkami, którymi po takich sukcesach też opłacałoby się poćwiczyć. Spojrzałam na położenie słońca. Było jeszcze wcześnie, obiad na pewno nie był jeszcze gotowy.
– Już zmęczona? – spytał zaskoczony Christian, którego obecność wbrew wcześniejszym przekonaniom wcale nie była taka męcząca. Pokręciłam głową.
– Zastanawiam się tylko, czy wrócić do domu po inne strzały. – Wydawał się być zainteresowany.
– Czymś się różnią od tych?
– Mają inne lotki, przez co nie są tak stabilne jak te, ale lecą szybciej – wyjaśniłam, pakując strzały do kołczanu.
– Bardzo dobry krok drugi. – Poklepał mnie po ramieniu. – Idź, poczekam.
Zdziwiłam się trochę tym, że nie chciał wrócić już do gospody. W sumie zmarnował tutaj już dobre pół godziny. On jednak usiadł pod drzewem, przeczesując palcami swoje czarne włosy i patrząc na mnie wyczekująco.
– No, rusz się, nie chcę się tutaj zestarzeć – powiedział pokazując rząd równych, białych zębów. Pierwszy raz odwzajemniłam jego uśmiech.
– Ale by było miło – odparłam, idąc niespiesznie w kierunku rynku.
Skręciłam w dróżkę prowadzącą do mojego domu, a gdy do niego dotarłam postanowiłam od razu przejść na tył. Bez problemu zauważyłam strzały. Zaczęłam iść w ich kierunku, kiedy przez otwarte okno kuchenne usłyszałam przyciszoną rozmowę moich rodziców.
– … ten pomysł? Ona nie jest na to przygotowana – szeptała mama. – Ja nie jestem na to przygotowana.
– Kochanie, Amy lada chwila będzie pełnoletnia – stwierdził tata. Rozmawiali o mnie? Czemu? Na co mogłabym nie być przygotowana?
– Philip, to twój najgorszy pomysł! – Mama podniosła głos, a w tle rozbrzmiało metaliczne stuknięcie, podobne do tych które wytwarzają się gdy uderza się łyżką o kociołek. – To był dla nas cud, dobrze o tym wiesz. Chcesz to tak zmarnować?
– Uważam tylko, że ona zasłużyła na prawdę.
– Prawda jest taka, że uważamy ją za własną córkę! Kochamy ją jakby była nasza! Czy przez te wszystkie lata naprawdę ciągle rozmyślasz o tym, że ją znaleźliśmy?
– O czym wy mówicie? – Z szoku otworzyłam szeroko oczy i podparłam się o ścianę, nie zauważając nawet tego, że wyszłam z ukrycia. Matka na mój widok podniosła ręce do ust, orientując się że wszystko słyszałam, a ojciec cały poczerwieniał. Zaraz… Mama? Tata? Z tego co usłyszałam, nawet nie byłam ich rodziną. Do oczu napłynęły mi łzy. To musiała być jakaś pomyłka.
– Och skarbie, tak mi przykro – pierwsza odezwała się kobieta, którą do tej pory miałam za swoją matkę, idąc w kierunku okna, za którym stałam. Ze złości zagotowała się we mnie krew, a łzy popłynęły mi po twarzy.
– Przykro ci?! – wykrzyczałam przez szloch, pociągając nosem po prawie każdym słowie. – Przykro ci, że mnie okłamywaliście?!
– Kochanie, to nie tak… - zaczął człowiek, który do tego momentu podawał się za mojego ojca, nie pozwoliłam mu jednak skończyć.
– Żyłam w kłamstwie! – wykrzyczałam na cały głos, na pewno zwracając uwagę przechodniów i sąsiadów. – Za każdym razem, gdy mówiliście mi jak bardzo mnie kochacie, kłamaliście! Mówiąc jakie cechy mam po was albo po dziadkach… Wy…
– Córeczko – szepnęła Ana Greynote, wyciągając w moim kierunku ręce. Odtrąciłam je gwałtownie, wpadając w jeszcze większy szał.
– Nie jestem waszą córką! – wrzasnęłam, po czym nie pozwalając im odpowiedzieć zaczęłam biec, ocierając napuchnięte już od płaczu oczy.
– Amy! – krzyknęli za mną, a po trzasku drzwi zorientowałam się, że ktoś biegnie za mną. Przyspieszyłam.
Nie potrafiąc myśleć, dokąd zmierzam po chwili znalazłam się przy bramie. Zauważyłam pojawiającą się przy drzewie postać Christiana. Słyszałam jego wołanie, ale zignorowałam wszystko. Otworzyłam szeroko ciężkie wrota.
Znowu pobiegłam. Chciałam uciec. Byle szybciej.
Jak najdalej. 

5 komentarzy:

  1. idealny *.* nie wiem co więcej mogłabym powiedzieć *.* czekam na następny rozdział zarówno tutaj jak i na pozostałych blogach :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudowny rozdzial. Kiedy Amy podziwiala nocne niebo bylam pewna, ze za oknem zaraz pojawi sie Christian zadajac kolejnych odpowiedzi. Pojawily sie smoki, a mnie dalej z mysli nie schodzil Christian. Czy to on moglby byc tym czarnym smokiem? To by wyjasnialo jego przeczucie.
    Amy nie powinna reagowac taka zloscia. Co z tego, ze nie jest ich biologiczna corka? To dalej jej rodzice. Jedyni jacy kiedykolwiek ja kochali.
    Pozdrawiam.
    demelium.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm... Wiesz.. :D My wiemy, że źle zrobiła, że nie powinna się tak denerwować ale działała pod emocjami, wielkimi. Pomyśl jakbyś zareagowała jakby taka informacja ni stąd ni zowąd spadła na Ciebie. Bohaterka jest zagubiona, wściekła że przez te wszystkie lata żyła w kłamstwie, negatywne emocje wręcz się w niej gotują. Poza tym trzeba też zwrócić uwagę na to że jest trochę rozpieszczoną jedynaczką. Cały czas myślała że jest jedyną córusią swoich rodziców, że czego by nie zrobiła to oni i tak ją kochają i jakby się nie złościli na siebie to i tak pozostaje ich córką. Nic jej nie wychodzi z przyziemnych rzeczy dlatego miała psychiczne oparcie w tym że chociaż JEJ rodzice jakoś się w wiosce liczą. I nagle nie może się już usprawiedliwiać i uosabiać z ludźmi których całe życie kochała. Nie wychodzi jej pieczenie ani krawiectwo okazuje się że nie przez brak zapału albo brak talentu ale przez to że w rzeczywistości takich talentów po nich mieć nie mogła. Natłok pytań i odpowiedzi, a także skala kłamstwa spowodowały, że tak zareagowała. Zobacz na nas, na ludzi w naszym wieku. Zobacz jak prosto możemy się rozzłościć o rzeczy tak banalne jak to, że mama lub tata posmarowali kanapki za dużą ilością masła lub nie kupili nam tego o co prosiliśmy dłuższy czas chociaż na przykład wcale drogie nie jest i wiemy, że rodziców stać na kupno tylko najzwyczajniej nie chcą. A nawet jeśli my akceptujemy takie rzeczy bez spin zobacz ile jest na świecie ludzi którzy potrafią się popłakać bo dostali nie ten kolor iPhona, który chcieli. :D Przepraszam za takie długie wyjaśnienie ale chciałam naprostować i skłonić do próby zrozumienia bohaterki. XD :D

      Usuń
  3. Witaj.
    Mega rozdział tyle się w nim dzieje, a Amy zaczyna się domyślać powoli, że to nie jest zwykłe znamię. Szkoda mi jednak dziewczyny, że dowiedziała się że jest adoptowana, w taki sposób

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że Ci się podoba. :D
      Mam nadzieję, że zostaniesz ze mną na dłużej! :*

      Usuń