-
Proszę!
Stałam
sparaliżowana przez parę sekund próbując wykluczyć możliwość, że ten głos sobie
wyobraziłam. Trudniej było przyjąć do wiadomości to, że rzeczywiście jakiś gość
zawitał w Tore niż to, że jest on urojeniem mojego umysłu. No bo po co ktoś
miałby tu przyjeżdżać? Opuściłam głowę, kierując wzrok na tacę ze śniadaniem i
wciągnęłam szybko powietrze do płuc. Byłam w pracy, czas na zastanawianie się
nad zbędnymi rzeczami znajdę później. Może Dora Thorn pozwoli mi na chwilę
przerwy, gdy Sam przyjdzie do gospody. Przeniosłam ciężar tacy na lewą rękę,
podczas gdy drugą otworzyłam drzwi.
Pokój
był kwadratowy, o niezbyt imponujących rozmiarach. W kątach kryły się
niesprzątnięte pajęczyny, cieniutkie i lepkie, czekające na ofiarę. Nigdy nie
lubiłam owadów, a pająki witałam z niepojętym obrzydzeniem. Moje kontakty z
nimi zawsze wzbudzały u Sama nadzwyczajnie dobry humor. Naprzeciwko drzwi małe
okienko skierowane na dąb ktoś otworzył szeroko, chcąc pozbyć się zapewne
nieprzyjemnego zapachu. Przy drzwiach po lewej stronie stała stara,
poobdzierana szafa. Przy przeciwległej ścianie, tuż obok małego, okrągłego
stolika zapewne ustawionego tam zupełnie przypadkowo (jego jaskrawozielony
kolor zupełnie nie pasował do utrzymanego w odcieniach brązu pokoju) znajdowało
się małe łóżko zajmujące jedną czwartą całej dostępnej powierzchni. Leżał na
nim, przyglądając mi się z zaciekawieniem młody mężczyzna.
Nie
wyglądał na dużo starszego ode mnie. Nie obcinane od jakiegoś czasu czarne
włosy delikatnie spływały mu na czoło, a na ramię zarzucony miał cieniutki
warkoczyk upleciony z zapuszczonego dłuższego kosmyka z tyłu głowy. Moją uwagę
przykuł mały, czerwony koralik przywiązany do końcówek czarną nicią. Jego twarz
pokryta małym zarostem, o ostrych rysach i bardzo wyraźnych kościach
policzkowych nie wyrażała żadnych emocji, jedynie w ciemnozielonych oczach
kojarzących mi się na pierwszy rzut oka z lasem można było doszukiwać się
lekkiego zaciekawienia. Ubrany był w czarną dopasowaną koszulę z oderwanymi
rękawami i kołnierzem, oraz w ciemne poobdzierane spodnie. Moja mama
prawdopodobnie spojrzałaby na niego jak na bezdomnego. Wydawało mi się, że
gdzieś go już widziałam. Jednak było to przecież niemożliwe, dopiero co
przyjechał do Tore. Postanowiłam spróbować dowiedzieć się czegoś więcej.
-
Witam – powiedział cicho, wpatrując się we mnie uparcie.
-
Dzień dobry. – Weszłam do środka i zamknęłam za sobą drzwi. Zwróciłam uwagę na
ziemię, pamiętając o swojej słabej koordynacji. – Witamy w Tore – mruknęłam
jeszcze, idąc do stolika.
-
Nie wiedziałem, że na północy są tak ładne dziewczyny, inaczej zawitałbym tu
wcześniej. – Uśmiechnął się tajemniczo, pokazując rząd równych, białych zębów.
Zaczerwieniłam się lekko, jednak wiedziałam, że powiedział tak tylko z
grzeczności.
Byłam jedną z
niższych osób w wiosce. Nie obcinane od urodzenia włosy opadały mi falami aż do
talii. Była to jedyna cecha, która łączyła mnie z matką. Jej brąz jednak nie
dawał w promieniach słonecznych miedzianego odcieniu, tak jak mój. Miałam
szczupłą figurę, a delikatna twarz przypominała kształtem serce. Niemal
wszystkie cechy poza włosami, zgodnie z zapewnieniami rodziców, odziedziczyłam
po dziadkach. Mama zawsze zachwycała się moimi ciemnoniebieskimi oczami, które
odziedziczyć miałam po jej ojcu. Tata zaś twierdził, że krótkie palce i małe
stopy, oraz brak koordynacji zawdzięczam babci z jego strony. Jedyną rzeczą,
którą uważałam za coś szczególnego było znamię, które znajdowało się na mojej
prawej dłoni. Jakkolwiek się na nie spojrzało, przypominało płomień. Zawsze
zastanawiałam się, jak znalazło się na mojej ręce. Czy znajdowało się tam już
od mojego narodzenia, czy pojawiło się później? Może to efekt poparzenia?
Nie ufałam obcym, nie
skomentowałam więc jego zaczepki ani jednym słowem. Położyłam tacę na stoliku,
starając się ignorować jego natarczywe spojrzenie, nie zrezygnowałam jednak z
próby zdobycia informacji.
- Jesteś tu
przejazdem czy planujesz zostać na stałe? – spytałam głosem, jak miałam
nadzieję, zupełnie pozbawionym emocji.
- Mam zamiar zostać
tu na miesiąc – powiedział w odpowiedzi, kierując wzrok na ciągle parującą
zupę.
- A co potem?
- Myślałem o
przejściu przez góry do Terisu, a później udać się dalej na północ. Może za
parę miesięcy dojdę do Chale.
Otworzyłam szeroko
oczy. Granica Królestwa Edine sięgała jedynie Cichych Turni, dalej na północ rozciągał
się Teris, kraina znajdująca się pod panowaniem barbarzyńców, którzy nieraz
napadali na nasze ziemie. O wiele dalej, dziesiątki rzek i lasów od Edine, po
kolejnych górach, które barbarzyńcy nawali Górami Niebios rozciągała się
pokojowa kraina Chale. Przejście przez Ciche Turnie było jedyną drogą nie
chronioną przez strażników ze stolicy. Rok po przejęciu tronu przez Adlina
Lautera wyszło rozporządzenie mówiące o tym, że nie można opuszczać kraju bez
pisemnej zgody króla. Mało osób odważyło się sprzeciwić tym rozkazom, a wielu z
tych dzielnych zdecydowało się właśnie na niestrzeżoną, aczkolwiek
niebezpieczną drogę przez Ciche Turnie. Nikt nie wiedział, czy im się udało,
jednak było bardzo prawdopodobne, że barbarzyńcy dowiedziawszy się o tożsamości
niektórych zamordowali ich, nieliczni dotarli pewnie do Chale. Możliwe też
było, że gniew Adlina dosięgnął zbiegów nawet w Teris, lub nawet nie zdołali
przebrnąć przez góry.
- Opuszczasz Edine? –
spytałam, niedowierzając jego planom.
- Nic mnie tu już nie
trzyma.
Pokiwałam głową. Nie
miałam zamiaru na niego donosić, jednak nawet w tej małej wiosce znaleźliby się
ludzie wierni prawu, którzy nie zawahaliby się przed zawiadomieniem strażników.
Dziwił mnie jego brak świadomości o tym, że niektórzy chętnie wydaliby go by
zapewnić sobie lepsze względy u króla. Adlin pochwalał donosicielstwo, a za
świadome zatajanie ważnych informacji obowiązywała kara.
Nieznajomy nachylił
się nad posiłkiem, przyglądając mi się jeszcze przez moment. Wycofałam się o
krok, zdając sobie sprawę, że stoję zbyt blisko niego.
- Potrzebujesz
jeszcze czegoś? – spytałam się, niezupełnie pewna, czy należy to do moich
obowiązków. Pokręcił głową, spuszczając wzrok na zupę i skupiając się na
jedzeniu, odwróciłam się więc i opuściłam pokój.
Pani Thorn czekała na
mnie na dole schodów, trzymając w dłoni czerwony, wyblakły materiał. Gdy do
niej podeszłam okazało się, że był to fartuch.
- Nie spieszyłaś się
z zejściem na dół – skomentowała Dora, patrząc na mnie karcąco z lekkim
grymasem na twarzy. Rzuciła we mnie przebraniem, które ledwo co złapałam, po
czym pokiwała na mnie palcem dając do zrozumienia, że mam za nią iść.
Wprowadziła mnie za ladę i poprowadziła przez jedne z dwóch drewnianych drzwi,
które jak się okazało prowadziły do małej kuchni.
Nie różniła się dużo
od tej, którą miałam w moim domu. Nad paleniskiem przy ścianie naprzeciwko
obracał się leniwie rożen z czymś, co wyglądało na kurę. Przy ścianie po prawej
stronie od ognia, na który patrzyłam z lekką niepewnością, leżały różnej wielkości
kociołki. Dużą część dostępnego miejsca zajmował masywny, drewniany stół, przy
którym pan Thorn skończywszy uprzednio rozwieszanie ogłoszeń kroił właśnie na
kawałki płat surowego mięsa. Powitał mnie w kuchni kiwnięciem głowy. Nie był on
zbyt rozmowny. Pani Thorn przeszła obok niego bez słowa i z rogu pomieszczenia
wzięła dwie rzeczy.
- Greynote,
chciałabym ci przedstawić twoich nowych przyjaciół. – Podeszła do mnie z
szerokim uśmiechem na twarzy, który wcale nie wyglądał ładnie na jej pulchnej
twarzy. – To jest pan cebrzyk – powiedziała, wymachując mi przed nosem średniej
wielkości wiadrem. – A to pani miotła. Ubierz się szybko i zacznij od kuchni,
jak skończysz wymyj schody i piętro. Potem przydałaby mi się pomoc przy
obsłudze gości. Zrozumiałaś?
Pokiwałam głową.
- Nie dosłyszałam
odpowiedzi – stwierdziła groźnie. Przełknęłam ślinę.
- Tak, proszę pani.
Założyłam fartuch
jeszcze zanim opuściła kuchnię z głębokim westchnieniem, chociaż o tej porze
nikt na pewno jeszcze nie przyszedł do gospody. Nie miałam pojęcia, jak mama
wpadła na pomysł zatrudnienia mnie tutaj. Postanowiłam jednak serdecznie
podziękować jej za najgorszy wtorek w moim życiu jak tylko wrócę do domu.
Chwyciłam moich „nowych przyjaciół” i ruszyłam do łazienki, która jak dobrze
pamiętałam kryła się za drugimi drzwiami, które widziałam gdy Dory prowadziła
mnie do kuchni. Rzeczywiście, gdy weszłam do środka ukazało mi się niewielkie
pomieszczenie, które naraz było w stanie pomieścić tylko jedną osobę. W kątach
kryły się pajęczyny, a powietrze wypełniał nieprzyjemny odór. Blade światło
rzucała przygaszona lampa umocowana do sufitu. Jak najszybciej podeszłam do
małej, pożółkłej umywalki i nalałam do wiadra tyle wody, by wypełniała połowę
jego objętości. Gdy wróciłam do kuchni, Kristoff Thorn właśnie umieszczał
świeże mięso na rożnie, podczas gdy upieczony już kurczak spoczywał niedbale na
jednym z talerzy.
Ścierając podłogę na
przemian zadawałam sobie dwa pytania: jak czysta musi ona być, by pani Thorn ją
zaakceptowała i kiedy ostatnio ktoś robił tu coś takiego. Gdy wylałam trzecie
wiadro czarnej jak smoła wody uznałam, że pora wziąć się za schody i korytarz
na piętrze, inaczej nigdy tego nie skończę. Mijając Dorę, która śledziła mnie
wzrokiem stojąc przy ladzie zauważyłam, że naprzeciwko niej siedzi nieznajomy,
sącząc coś z kufla i gawędząc przyciszonymi głosami z Michaelem Tossem. Otyły
rzeźnik zaśmiał się głośno, pogłębiając zmarszczki w okolicach oczu. Mimo
nieprzyjemnej pracy niemal zawsze widziałam go uśmiechniętego. Jednym z
wyjątków był dzień, gdy pokłócił się z żoną, która wygoniła go na noc z domu.
Spędził ją na ławce przed Gospodą, nie mając wystarczająco pieniędzy na
wykupienie pokoju – w czasie ciepłego lata, takiego jak tamto, dużo ludzi
poluje na własną rękę, nie miał więc zbyt wielkiego zysku ze sklepu. Pamiętam,
jak nad ranem ze skwaszoną miną szedł w kierunku swojego domu. To było jeszcze
zanim urodziła się Zoey, czyli ponad 5 lat temu, jednak wyraz jego twarzy tak
głęboko zapisał się w mojej pamięci, jakby to było wczoraj. Poza nimi w
Gospodzie zaczęło przybywać gości, dwa ze stolików były już zajęte, a siedzący
przy nich ludzie jedli, pili, lub rozmawiali.
Niechętnie zabrałam
się za szorowanie schodów, które były niewyobrażalnie bardziej czyste od
kuchennej podłogi. Gdy dotarłam na górę, woda była bladoszara, postanowiłam
więc jej nie zmieniać i dokończyć piętro. Oprócz wzrastającej wraz z
odległością od schodów warstwy kurzu i pomijając pajęczyny, których nie
odważyłam się tknąć, nie było tu wcale tak brudno, skończyłam więc szybciej,
niż się tego spodziewałam. Spojrzałam na swoje dzieło uznając, że jest
zadowalające, po czym zeszłam na dół by wylać wodę.
- Amy! – Ktoś zawołał
mnie spod drzwi wejściowych, a gdy odwróciłam głowę w tamtą stronę zauważyłam
bujną, jasną czuprynę.
- Sam, poczekaj
chwilę – powiedziałam głośniej, omijając ladę. Pospiesznie opróżniłam cebrzyk z
brudnej wody i go przepłukałam, po czym poszłam do kuchni odstawić „przyjaciół”
na ich miejsce w kącie. Kristoff zmienił rożen na jeden z kociołków, w którym mieszał
coś, co pachniało jak zupa warzywna. Gdy wróciłam do głównego pomieszczenia,
Sam siedział już przy jednym ze stolików bliżej lady.
- Przepraszam, pani
Thorn – zwróciłam się do Dory, przykuwając nie tylko jej uwagę. Nieznajomy
spojrzał na mnie zaciekawiony, zupełnie niezainteresowany tym, że Michael
właśnie opowiadał mu o swoim synu, Mattcie. – Przyszedł Sam, skończyłam myć
kuchnię i piętro, czy mogłabym zrobić sobie chwilę przerwy?
Dora rozejrzała się
po Gospodzie, po czym znowu zwróciła się do mnie.
- Jeszcze nie ma
wielu ludzi, masz piętnaście minut. I odliczę ci to z zapłaty.
- Dobrze, dziękuję.
Twarz Sama, gdy
podchodziłam do stolika, wykrzywiał wstrzymywany uśmiech. Usiadłam ciężko na
drewnianym krześle, krzyżując na stole zmęczone ręce.
- Od kiedy tu
pracujesz? – Uśmiechnął się szeroko, zapewne decydując nie kryć dłużej swojego
rozbawienia.
- Od kiedy moja mama
nakryła mnie wczoraj w nocy.
- Nie mogłaś jej
przeprosić? – Spoważniał odrobinę, jednak kąciki jego ust ciągle były uniesione
do góry.
- Nic to nie dało.
Ale to, że zostałam zmuszona do pracy nie jest najciekawszą nowiną. – Ściszyłam
głos. – Widzisz tego chłopaka rozmawiającego teraz ze starym Tossem?
Otworzył szeroko oczy
gapiąc się na niego jakby pierwszy raz widział człowieka, zdziwiony nie mniej
niż ja. Kopnęłam go pod stołem, żeby się otrząsnął. Szybko zwrócił na mnie
swoje niebieskie oczy, które aż rzucały niezadanymi pytaniami.
- Nie wiem zbyt dużo.
Tylko tyle, że zostaje tu na miesiąc – mruknęłam, mając nadzieję, że nieznajomy
nas nie podsłuchuje.
- A potem? – spytał
Sam, również zachowując cichy ton.
Zawahałam się. Czy
powinnam mu mówić o jego planach? Rzadko trzymałam coś przed nim w tajemnicy,
znaliśmy się od dziecka, a jako że towarzyszył mi w moich wyprawach był mi
bliższy nawet od rodziny. Potrząsnęłam głową.
- Nic nie wiem, nie
chciał powiedzieć.
Wątpiłam, żeby mi
uwierzył, nigdy nie byłam dobra w kłamaniu. On jednak tylko pokiwał głową.
- Nie podoba mi się –
stwierdził, chociaż nie wymienił z nim ani jednego słowa. – Wygląda jak ktoś,
kto sprawia kłopoty. Jak ma na imię? Wiesz, skąd przybył?
Pokręciłam głową,
dając znać, że nie umiem odpowiedzieć na jego pytania.
- Idę jutro na
polowanie z ojcem, nie będzie mnie przez parę dni – oświadczył nagle, już
pełnym głosem.
- Wrócisz do soboty?
– Zwykle sobotami ćwiczyliśmy razem strzelanie z łuku, chociaż biorąc pod uwagę
moją sytuację pewnie musielibyśmy wstać wcześnie rano, albo strzelać w nocy, co
nie szło mi zbyt dobrze, a mama znowu nabrałaby podejrzeń.
- Nie wiem, tata powiedział,
że chce wypróbować nową włócznię, podobno jest lepiej wyważona niż te, które
robiliśmy do tej pory.
- A co z moim
treningiem? – upomniałam się. Wiedział, że było to dla mnie ważne.
- Najwyżej poćwiczysz
sama. Znasz już podstawy, teraz po prostu musisz próbować. Jak zacznie ci
wychodzić trafianie w nieruszający się cel, zaczniemy trenować z czymś
ruchomym.
- Ruchomym? –
Poczułam w buzi dziwny smak na myśl, że będę musiała zabić jakieś zwierzę.
Niedaleko nas pewna
czteroosobowa grupa mężczyzn nagle wybuchła głośnym śmiechem. Oboje zwróciliśmy
głowy w tamtą stronę i okazało się, że jeden z nich, wyraźnie młodszy od reszty
leży na ziemi obok przewróconego krzesła. Mimo pozycji on również dusił się ze
śmiechu, po chwili jednak pozostali pomogli mu wstać.
- Skonstruowałem niedawno
pewien amatorski mechanizm – kontynuował Sam. - Brakuje mi jeszcze tylko paru
części, ale jak wszystko zadziała tak jak trzeba to tarcza będzie poruszała się
po okręgu.
Otworzyłam szeroko
oczy. Znowu mnie zdziwił. Miał tylko 19 lat, był niecałe dwa lata starszy ode
mnie i robi rzeczy, o których nigdy nie śniłam, o których nikt nawet nie
marzył.
- Spokojnie, zanim z
tego skorzystasz musisz już naprawdę dobrze strzelać. Nie zadziała, jak nie
będę stać obok, a nie chcę stracić oka.
Uśmiechnęłam się
szeroko, na co on odpowiedział mi tym samym.
- Znając moje
szczęście prędzej czy później stracisz je nawet stojąc za mną.
Zerknęłam do tyłu,
żeby sprawdzić co robi Dora. Nie była mną zainteresowana, z wizytą wpadł do
niej syn, szczebiotała więc coś cała rozpromieniona. Nieznajomy zaś rozmawiał z
Michaelem, nie byliśmy jednak na tyle blisko, by wiedzieć o czym.
- Jak myślisz, uda ci
się wyrwać stąd raz na jakiś czas? – spytał, patrząc mi prosto w oczy. Podparł
głowę rękami i zrobił smutną minę.
- Nie jestem pewna.
Wolałabym nie denerwować jak na razie mamy, sam rozumiesz. Może za tydzień uda
mi się ją przekonać, że praca tutaj wcale nie jest dla mnie czymś dobrym.
Wplątał palce we
włosy wiedząc, że jest to tak prawdopodobne jak zamieć śnieżna w ciągu lata.
- Coś wymyślimy –
mruknęłam, myśląc czy znajdzie się chociaż jeden dzień wolny w tygodniu. – Ty
to masz szczęście.
Zrobił zdziwioną
minę.
- Czemu?
- Idziesz sobie na
polowanie podczas gdy ja muszę siedzieć tu uwięziona i zmywać podłogi.
Jego twarz wykrzywiła
się w coś na pograniczu troski i współczucia. Opuścił rękę tak, że dotknęła
mojego nadgarstka. Zdziwił mnie ten nagły kontakt fizyczny. Zwykle trzymaliśmy
dystans. Przypomniałam sobie rozmowę przy dzisiejszym śniadaniu i niezręcznie
schowałam ręce pod stół, czując jak różowieją mi policzki.
- Nie martw się –
powiedział niezrażony. – Jak wrócę jakoś się wymkniemy.
- Greynote! –
usłyszałam ostry krzyk za plecami. Odwróciłam się, bez problemu rozpoznając już
głos właścicielki Gospody. – Czas minął!
Stała oparta o ladę,
w całej okazałości eksponując swój biust. Marius przysiadł się obok Michaela,
którego zajął rozmową. Nieznajomy zaś obrócił się i patrzył prosto na nas. Skierowałam
wzrok do Sama.
- Muszę iść. –
Wstałam sztywno, ciągle czując ból w ramionach. Sam pokiwał głową i również
opuścił krzesło.
- To do zobaczenia za
parę dni. Wieczorem pracuję, więc raczej się już nie spotkamy.
Nie lubiłam siedzieć
w kuźni. Nie dlatego, że nie interesowało mnie to, co robili Sam z jego ojcem.
Robert Treston nie darzył mnie sympatią i zwykł komentować moją obecność
niezbyt przyjemnymi komentarzami. Poza tym gdy Sam obrabiał stal był tak
skupiony i nieobecny, że zdawał się nie słyszeć uwag ojca. Dlatego starałam się
omijać kuźnię łukiem na tyle dużym, by nie zwrócić na siebie niechcianego
zainteresowania pana Trestona.
- Powodzenia na
polowaniu – rzuciłam jeszcze przez ramię, zanim podeszłam do Dory.
Sam wyszedł niedługo
po tym, nieznajomy również udał się do swojego pokoju i przez resztę dnia go
nie widziałam. Dora na przemian kazała mi obsługiwać gości i pilnować lady.
Minęły godziny względnego spokoju, aż w końcu nadszedł wieczór. Ludzi przybyło
i umorzeni alkoholem często wylewali trunek na kamienną posadzkę, którą chwilę
później musiałam czyścić. Musiałam kręcić się między stolikami, dolewając piwa
w puste kufle i czyszcząc klejące się powierzchnie, bez przerwy utrzymując
wymuszony na twarzy uśmiech. Po godzinie byłam tak zmęczona, że najchętniej
położyłabym się nawet na jednym z dziesięciu okrągłych stołów, by chociaż na
chwilę zapomnieć o całym dzisiejszym dniu. Po trzech nie wiedziałam nawet jak
mam na imię, w głowie szumiało mi tylko moje nazwisko, powtarzane co chwila
przez wymagającą barmankę. W końcu ludzi zaczęło ubywać, hałas stopniowo malał,
aż zniknął zupełnie, pozostawiając za sobą tylko niewyraźny pomruk paru
pozostałych jeszcze przy stolikach osób.
- Greynote! – Ostry
głos rozległ się ponownie, powodując u mnie nagłą chęć ucieczki. Zmusiłam się
jednak, by ominąć parę stołów, które dzieliły mnie od lady i spojrzeć Dory
Thorn prosto w brązowe oczy. Z bliska można było dostrzec w nich złote plamki.
- Tak, proszę pani? –
spytałam pełna nadziei, że kolejna czekająca na mnie praca nie będzie wymagać
ode mnie dużego wysiłku. Zamiast przydzielenia mi kolejnego zajęcia Dory
uśmiechnęła się do mnie szeroko, pokazując rząd równych, aczkolwiek żółtych
zębów.
- Dobrze się dzisiaj
spisałaś, tak trzymaj – powiedziała szczerząc się ciągle, chociaż groźny ton
nie opuścił jej głosu. – Niektóre rzeczy musisz tylko robić szybciej.
Zatkało mnie. Nie
wiedziałam nawet, co jej odpowiedzieć.
- Możesz iść do domu,
zanieś tylko kolację do jedynki, leży na stole w kuchni, razem z twoją
dzisiejszą wypłatą. Od jutra możesz przychodzić po południu.
Uśmiechnęłam się
delikatnie. Znaczyło to, że poranki mam wolne, czyli czas na wyjście z wioski
razem z Samem właśnie się znalazł. Chciałam iść podzielić się z nim nowiną, ale
po chwili przypomniałam sobie, że przecież pracuje w kuźni.
- Dziękuję –
mruknęłam na tyle głośno, by Dora mnie usłyszała.
Przez zmęczenie
marzyłam tylko o tym, by wrócić do domu. Powłóczyłam nogami do kuchni, w której
Kristoff przecierał brudną już ścierką blat stołu. Rzeczywiście na brzegu
leżała ta sama taca, którą niosłam na górę rano. Jedyną różnicą było to co na
niej leżało – duża szklanka z wodą, a także kawałek szynki, sera i ćwierć
chleba z piekarni mojego ojca. Tuż obok tacy znajdował się stosik srebrnych i
brązowych monet. Moje pierwsze, własnoręcznie zarobione pieniądze. W pośpiechu
je policzyłam. Zyskałam dzisiaj czternaście srebrników i siedem brązowych lunów.
Co prawda, żeby kupić sobie nowe buty brakowało mi jeszcze co najmniej 4 złote
derlingi nazwane po Filliusie Derlingu, królu sprzed ponad dwustu lat, który
odparł inwazję barbarzyńców i znacznie wzbogacił Królestwo Edine.
Tutejsza waluta była
bardzo prosta do zrozumienia. Dwadzieścia lunów składało się na jeden srebrnik,
zaś trzydzieści pięć srebrników było równowarte jednemu derlingowi. Przykładowo
chleb kupić można już za dwa srebrniki i parę lunów, sukienka z najtańszej
tkaniny kosztuje nieco ponad jeden derling, a skórzane buty odpowiednie do
chodzenia po lesie parę srebrników poniżej pięciu derlingów.
Pożegnałam się z Kristoffem Thornem, po czym chwyciłam
tacę i poszłam powoli na górę. Stopnie zdawały się być o wiele za wysokie, a
gdy dotarłam na szczyt czułam się jakbym weszła na najwyższą górę Cichych Turni
w środku zimy. Zapukałam cicho do drzwi. Gdy nie doczekałam się zza nich żadnego odzewu, zapukałam ponownie, jednak znowu odpowiedziała mi tylko głucha
cisza. Może gdzieś wyszedł. Tym lepiej dla mnie. Nacisnęłam klamkę pewna, że pokój
jest pusty. Racji jednak nie miałam.
Przed łóżkiem stał
nieznajomy, odwrócony do mnie tyłem. Nie miał na sobie koszuli, także widziałam
jego gołe plecy. Od razu się zaczerwieniłam i już chciałam odwrócić wzrok, gdy moją
uwagę przyciągnęły cztery podłużne, stare blizny ciągnące się pod jego
łopatkami. Wyglądały, jak ślady po pazurach jakiegoś drapieżnika. Mięśnie
napięły się tuż przed tym, gdy mężczyzna odwrócił się w moją stronę. Tym razem
opuściłam wzrok nie chcąc, by zauważył moją niezręczność.
- Przepraszam –
powiedziałam, ciągle stojąc w progu.
Nie wydawał się
poruszony tym, że widziałam jego blizny.
- No proszę, więc
uczą tutaj wchodzenia do czyjegoś pokoju bez zaproszenia? – zapytał, i choć go
nie widziałam z jego tonu wywnioskowałam, że się uśmiecha.
Nie odpowiedziałam.
Zamknęłam za sobą drzwi i ciągle starając się na niego nie patrzeć ominęłam go
i położyłam tacę na stoliku, co jeszcze bardziej go rozbawiło. Złapał mnie za
ramię zmuszając, bym spojrzała w jego stronę.
- Czy zdajesz sobie
sprawę – zaczął z szerokim uśmiechem na twarzy. – że jesteś sama w pokoju z
półnagim mężczyzną?
Nie musiałam się
rozglądać, żeby wiedzieć, że ma rację. Nikogo tu nie było oprócz nas, Dory zwolniła
mnie do domu, z Kristoffem również się już pożegnałam. Poczułam dziwny dreszcz,
gdy mnie dotknął, nie był on bynajmniej spowodowany strachem. Złapałam
trzymającą mnie rękę i spojrzałam na niego wrogo. Pamiętałam, jak Sam uczył
mnie walki wręcz dwa lata temu i jeśli będzie to konieczne - użyję tej wiedzy.
- Puść mnie. – Nie wiem,
czy sprawił to zimny ton mojego głosu, czy wrogi błysk w oku, jego uśmiech
niemal całkowicie zniknął. Powoli mnie puścił. Teraz tylko przyglądał mi się intensywnie
swoimi zielonymi jak liście drzew wiosną oczami. Było w nich coś kojącego.
Potrząsnęłam głową
zorientowawszy się, że zbyt długo mu się przyglądam.
- Życzę dobrej nocy –
stwierdziłam sucho, odwracając się i kierując w stronę drzwi.
- Amando. – Mimowolnie
się odwróciłam. Przecież nie mówiłam mu swojego imienia. Stał wyprostowany,
zupełnie jakby ktoś kiedyś nauczył go takiej postawy. – Dziękuję, że nie
powiedziałaś moich planów swojemu narzeczonemu.
Kąciki moich ust
uniosły się delikatnie. Czyli słyszał naszą rozmowę. Westchnęłam cicho.
- Podsłuchiwanie
cudzych rozmów nie należy do przykładów dobrego wychowania. – Jego twarz
wykrzywiła się w łobuzerskim grymasie, zupełnie jak małemu chłopcu, gdy zrobił
coś złego i nie chciał przyznać się do tego rodzicom. – Sam nie jest moim narzeczonym,
nieznajomy.
Otworzyłam drzwi.
- Christian Blake –
usłyszałam za plecami. Ponownie się odwróciłam.
- Słucham?
- Jestem Christian
Blake, milady – powtórzył, kłaniając się delikatnie. To nie był tutejszy
zwyczaj, znałam go jednak z licznych odręcznych malowideł umieszczonych w
książkach miejscowej biblioteki. Nie umiałam czytać, jednak obrazy zawsze
pobudzały moją wyobraźnię o świecie poza murami naszej wioski.
Wyszłam bez słowa,
pozostawiając gościa stojącego po środku pomieszczenia.
To był bardzo długi
dzień, myślałam, idąc do domu w blasku gwiazd i półokrągłego księżyca.
Awww..... CUDNE *.*
OdpowiedzUsuńCzekam na next :3
*.* początek może trochę nudny, ale koniec zarąbisty *.* podoba mi się ten nowy nieznajomy ;D mama nadzieję, że szybko dodasz nową notkę ;) .... na którymkolwiek blogu xD nie będę się rozpisywać, bo dobrze wiesz, że świetnie piszesz, też bym tak kiedyś chciała....
OdpowiedzUsuńreklamejszyn :D : http://time-will-show-the-way.blogspot.com
Podoma mi się jak opisujesz życie toczące się w wiosce. Przypomina mi to trochę styl kinga, który nie skupia się tylko na głównych bohaterach, nie pomija tych pobocznych i prawie o każdym mieszkańcu opisywanego miasteczka wtrąci kilka słów. U Ciebie jest podobnie. Przez to lepiej można się wczuć w atmosferę i akcję.
OdpowiedzUsuńAmanda wydaje się być rozpieszczoną jedynaczką. Nic nie potrafi robić i nic nie chce robić. Tylko polować. Ale pewnie gdyby pozwolono jej na to, prędko straciłaby zapał. Nęci ją to co zakazane, a zwykłe przyziemne zajęcia nudzą. Bardzo dobrze rozumiem jej postawę. Wątpię jednak, żeby jej matka to rozumiała i pozwoliła jej zrezygnować z pracy w gospodzie.
Bardzo podobają mi się nazwy, które wymyślasz. Szczególnie ładnie brzmią Ciche Turnie. Właśnie te nazwy własne są chyba jednym z moich ulubionych elementów fantasy.
Opowiadanie mnie zaciekawiło i z pewnością będę je czytała dalej. Już dodaję sobie Twojego bloga do listy obserwowanych. W wolnej chwili zapraszam do mnie, być może tematyka mojego opowiadania przypadnie Ci do gustu.
demelium.blogspot.com
Pozdrawiam.
Nie mogę się doczekać następnego :)
OdpowiedzUsuńJeśli lubisz,elfy i te sprawy to zapraszam do mnie :P
http://sylvari-nadzieja-elionu.blogspot.com/
No, no Christian wydaje się bardzo ciekawą postacią. Jestem strasznie ciekawa co się wydarzy w kolejnym rozdziale :)
OdpowiedzUsuń