Moje
stopy rytmicznie odbijały się od twardej, zamarzniętej ziemi, a z każdym
kolejnym krokiem coraz bardziej oddalałam się od Tore. Byłam dalej od
wszystkiego co sprawiało, że łzy płynęły mi po policzkach i jak na razie nie
zapowiadało się na to, żeby przestały.
Czułam
się oszukana. Oszukana i zdradzona przez ludzi, których nigdy bym o to nie
podejrzewała. Czy to nie oni denerwowali się za każdym razem jak wyszłam z
wioski? Ile pouczających kazań wygłosili w moim pokoju?
Myślałam,
że wiem kim jestem. Amanda Greynote, córka Any i Philipa Greynote’ów. Urodziłam
się i mieszkałam w Tore od urodzenia, w końcu moi rodzice nie lubili
podróżować. Włosy miałam po matce, oczy po babci, za to temperament
odziedziczyłam po ojcu, bo podobno gdy był młody zachowywał się tak samo, jak
ja. Poza problemami z wyborem zawodu prowadziłam spokojne i normalne życie.
Wszystko
było proste.
Było.
To dobre słowo. Teraz nawet nie wiedziałam, jak naprawdę mam na imię.
–
Amy!
Zatrzymałam
się na chwilę i odwróciłam, ale pośród gęstych drzew nie zauważyłam nikogo.
Philip musiał wybiec z Tore za mną, a teraz błąkał się po lesie szukając
jakichkolwiek śladów mojej obecności. Usłyszałam dobiegające z oddali trzaski
gałązek i kolejne zawołania, ale odwróciłam się plecami do źródła dźwięku i
wznowiłam bieg, szybciej niż wcześniej, modląc się o to by mnie nie usłyszał i
nie próbował dogonić.
Nie
byłabym w stanie spojrzeć mu w oczy. Ani jemu, ani matce.
Utrzymywałam
tempo dopóki płuca mi na to pozwalały, po czym zatrzymałam się na chwilę, by
zaczerpnąć tchu.
Znowu
usłyszałam wołania Philipa, ale tym razem były one przytłumione i niewyraźne.
Nabrałam pewności, że ojciec mnie nie dogoni. Zostawiłam go w tyle, tak jak
matkę i całe Tore.
Po
paru minutach drzewa zaczęły się przerzedzać i już po chwili zobaczyłam
potężne, grafitowe szczyty Cichych Turni piętrzące się przede mną jak ogromni
strażnicy granicy pomiędzy Edine a Terisem. Nawet nie wiedziałam, że zmierzam w
ich kierunku, ale teraz stałam nieopodal żwirowanej ścieżki prowadzącej w głąb pasma
górskiego i wiedziałam, że tam nikt nie będzie mnie szukał.
Jeszcze
raz odwróciłam się w kierunku wioski. Tore stało nieporuszone na swoim miejscu,
a pojedyncze smugi dymu unosiły się nad budynkami delikatnie zaburzając statykę
panoramy, którą teraz widziałam. Daleko na horyzoncie rysował się zarys miasta
Kords, a gdzieś w gęstym lesie otaczającym wioskę błąkał się Philip, ciągle
wołający mnie po imieniu i przepełniony nadzieją, że znajdzie mnie szybciej od
wilków.
Ruszyłam
do przodu ścieżką, chcąc zaszyć się gdzieś, gdzie nikt mnie nie znajdzie i będę
mogła o wszystkim spokojnie pomyśleć. W głowie kłębiły mi się ponure pytania,
które całą siłą woli próbowałam od siebie odgonić, ponieważ powodowały tylko
kolejne napady bólu i fale łez.
Czy
mogłam ciągle nazywać Anę i Philipa rodzicami?
Jak
wiele osób świadomie utrzymywało tę całą farsę ze „szczęśliwą rodzinką
Greynote’ów” wiedząc, że tak naprawdę do niej nie należę?
Czy
Sam o tym wiedział? Czy pomagał rodzicom zataić przede mną prawdę?
Kim
tak naprawdę byłam? Kto mnie urodził?
Dlaczego
moi prawdziwi rodzice mnie porzucili?
Wytarłam
rękawem zasmarkany nos i bezskutecznie próbowałam się uspokoić. Dopiero
chłodne, górskie powietrze zatrzymało moje łzy i zmniejszyło uporczywy ból
głowy na tyle, że mogłam w miarę racjonalnie myśleć. Rozejrzałam się z lękiem
po otaczających mnie ścianach. Dobrze wiedziałam, że góry o tej porze roku
potrafiły być zdradliwe – w każdej chwili mogłam spaść w stromą przepaść,
zostać zasypana lawiną lub, co gorsza, natknąć się na rozdrażnionego po śnie
zimowym niedźwiedzia i zostać jego pierwszą, wiosenną przekąską.
Co
prawda zwykle zwierzęta omijały mnie szerokim łukiem i uciekały na mój widok,
ale nie byłam pewna czy parokrotnie większa ode mnie bestia przestraszy się na
tyle, żeby zwiać gdzie pieprz rośnie zamiast robić mi krzywdę.
A
skoro już mowa o potworach, gdzieś pomiędzy szczytami Cichych Turni leżało
nieruchome ciało smoka, który wczorajszego wieczoru został zaatakowany przez
przedstawicieli swojego własnego gatunku. Smok bez skrzydła to martwy smok,
każdy to wiedział. Nawet dzieciom opowiadało się historie o odważnym Jiranie,
który uratował swój dom przed smokiem właśnie odcinając mu skrzydło, co
umożliwiło mu unieruchomienie i wykończenie bestii zanim narobiła szkód. Bajki
jak bajki, miały dać nadzieję, że nie jesteśmy bezsilni i swoją rolę spełniały
znakomicie.
Mimo
wszystko wspinałam się razem ze ścieżką, idąc w górę i trzymając się jak
najdalej od rosnącej po mojej lewej stronie przepaści. Po paru kilometrach
poczułam znaczne ochłodzenie i pożałowałam, że tak lekko się dzisiaj ubrałam.
Ze szczególną krytyką popatrzyłam na lnianą koszulę, już wilgotną od łez.
Mroźne powietrze bezlitośnie wślizgiwało się pod nią i lizało mnie po skórze,
pozostawiając nieprzyjemne dreszcze i gęsią skórkę. Nawet nie chciałam myśleć o
tym do ilu stopni spadała tutaj temperatura w ciągu nocy, a już na pewno nie
miałam zamiaru tego sprawdzać.
W
głowie przewijały mi się te wszystkie niejasne rozmowy z rodzicami dotyczące
ciąży czy podobieństw i różnic między nami. Kłamstwa przychodziły im wtedy tak
łatwo, nawet się nie jąkali ani nie porozumiewali na ten temat. Zupełnie jakby
mieli wcześniej ustaloną wersję wydarzeń, której rozpaczliwie trzymali się do
samego końca, abym nie miała prawa nawet niczego się domyślić.
Złapałam
nienawistnie za miedziany warkocz. Pielęgnowane od dzieciństwa włosy stały się
spoiwem pomiędzy mną a Greynote’ami, podobne do włosów matki zawsze dawały mi
poczucie przynależności. Teraz wydawało mi się to bezsensowne. Wyjęłam z pochwy
mały nóż, który zawsze miałam przy sobie i może było to bezcelowe, ale po chwili
warkocz spoczywał w mojej dłoni, a uwolnione, krótkie kosmki włosów, które
pozostały na mojej głowie, powiewały na wietrze. Wcale nie poczułam się lepiej.
Rzuciłam włosy w przepaść, by po chwili zniknęły między skałami daleko w dole.
Chociaż
ciągle nie potrafiłam sobie wyobrazić powrotu do wioski, złość znacznie opadła
mi po paru godzinach i nawet jeśli w dalszym ciągu nie byłam w stanie zrozumieć jak
rodzice mogli mnie tak okłamać, byłam skłonna z nimi porozmawiać. Zastanawiałam
się jak wiele osób z Tore znało tę tajemnicę, czy może rodzicom w jakiś sposób
udało się oszukać wszystkich. Możliwe że wcisnęli sąsiadom opowieść, że jestem
ich małym cudem, tak jak przez całe życie wmawiali to mi.
Decyzja
o tym, że pora wrócić do Tore została podjęta, gdy słońce schowało się już za
górami, a niebo miało mocno szafirowy kolor i kwestią godziny była jego całkowita
zmiana na ciemnogranatowy. Pierwsze gwiazdy już lśniły pomiędzy chmurami
wysoko w górze, obserwując każdy mój krok i jakby mrugając w moją stronę za
każdym razem, gdy na nie spojrzałam. Mróz zdążył przeniknąć mnie na tyle, że
ledwie czułam opuszki palców, nos i uszy, nie mówiąc nawet o tym, że
intensywnie drżałam na całym ciele i nie mogłam powstrzymać szczękania zębów.
Przygryzłam
spierzchnięte wargi i zawróciłam, licząc w myślach, że po przyspieszeniu tempa
powinnam wyjść z gór w ciągu dwóch godzin, a do Tore wejdę pół godziny
później. Jeśli mi się poszczęści, cała wioska będzie już pogrążona we śnie i
nikt nie będzie zadawał niewygodnych pytań.
Oczywiście
nie liczyłam na to, że Greynote’owie będą spać. Oni z pewnością nie zmrużą oka,
dopóki nie przekroczę progu ich domu.
Temperatura
gwałtownie spadała, chociaż może tylko tak mi się wydawało, bo wiatr zacinał o
wiele mocniej niż jeszcze chwilę temu, odbierając mi ostatnie resztki ciepła.
Ale najgorsze było jeszcze przede mną. Ciężko opisać lęk, który wywołał u mnie
spadający śnieg. Na początku tylko prószyło, delikatne płatki przyklejały mi
się do skóry i ubrań, po czym niemal od razu rozpuszczały się i pokrywały mnie
wilgocią. Lniana koszula stała się twarda, zupełnie jakby zamarzła.
Śnieg
z czasem zacinał coraz mocniej, aż w końcu bez wahania mogłam powiedzieć, że
znalazłam się w samym centrum śnieżycy i ledwie widziałam kontury skał znajdujących
się ledwie parę metrów przede mną. Zrobiło się naprawdę niebezpiecznie,
zwłaszcza że schodziłam po stromym zboczu i wystarczył jeden fałszywy krok,
abym poślizgnęła się i wpadła w przepaść. Zniknęłabym między skałami tak jak
mój warkocz, przysypana śniegiem i martwa.
Szłam
ostrożnie, znacznie wolniej niż planowałam. Bezustannie próbowałam się ogrzać
pocierając ramiona dłońmi, chuchając w nie ogrzanym powietrzem, lecz już po
chwili każdy ruch sprawiał mi ból i byłam w stanie tylko iść do przodu, skulona
i przemarznięta, licząc na to, że jakimś cudem przeżyję.
Ale
największą grozę poczułam, gdy doszłam do rozdroża. Ciężko było mi sobie nawet
przypomnieć, że jakieś mijałam, a co dopiero z której strony przyszłam.
Zatrzymałam się na chwilę, niepewnie obserwując początki dwóch ścieżek, które
zaczynały się przede mną. Byłoby o wiele łatwiej, gdybym mogła stwierdzić gdzie
jest północ, a gdzie południe, ale zacinający bezlitośnie śnieg odbierał mi tę
możliwość.
Jeśli
się tu zatrzymam, zamarznę, ale jak wybiorę złą drogę, czeka mnie to samo, a
może nawet los będzie gorszy. Nikt mnie nie znajdzie, dopóki śnieg się nie
roztopi, a do tego czasu pozostaną po mnie tylko kości. Lub nawet mniej, jeśli
niedźwiedzie będą naprawdę głodne.
Powinnam
iść w prawo?
A
może w lewo?
Jedna
z tych dróg prowadziła do wioski, do życia, druga prosto w ramiona śmierci.
Pokręciłam
głową, przecież nie mogłam jeszcze umrzeć. Nie wiedziałam nawet kim jestem, nie miałam
pojęcia czy Sam z ojcem zdążyli już wrócić z polowania, czy może coś im się stało
po drodze. Jeszcze nie umiałam dobrze strzelać z łuku. Miałam dopiero 17 lat,
to nie był czas na umieranie.
Ruszyłam
ścieżką w lewo, modląc się, by był to właściwy wybór. Śnieg w dalszym ciągu nie
przestawał padać, a wiatr świszczał mi koło uszu, zmuszając mnie do znacznego
przymrużenia oczu, przez co nie widziałam już prawie nic. Chociaż na pewno było
już ciemno, gdzie bym nie spojrzała otaczała mnie biel przerywana w paru
miejscach grafitową czernią skał. Jeszcze dwie godziny temu widziałam każdy szczyt
Cichych Turni, mogłam nawet zobaczyć trochę rozmytą na horyzoncie wieżę stojącą
dumnie na najwyższym punkcie najwyższej góry na północy – Pielgrzyma. Matka
opowiadała mi, że kiedyś zajmowali ją strażnicy, którzy zapalali ogromne
ognisko za każdym razem, gdy z Terisu zbliżali się najeźdźcy. Wtedy jeszcze
nasze kraje pogrążone były w wojnie.
Ogień
na Pielgrzymie widziano nawet z Kords, gdzie stała kolejna wieża strażnicza, i
tak co parę kilometrów kolejna, aż do stolicy – Edenu. W ten sposób król wiedział
o ataku w ciągu godziny.
Ale
teraz wieża stała pusta już od paru dekad, omijana nawet przez zwierzęta. Śnieg
na Pielgrzymie nie znikał nawet latem, nie trudno było się więc domyśleć, jaki
mróz panował tam przez cały rok. Ciężko było sobie wyobrazić to, że żołnierze w
dawnych czasach przebywali tam po parę miesięcy, czy panowała zima, czy lato.
Droga
prowadziła w dół, a po prawej stronie miałam przepaść, co odebrałam za dobry
znak. Czy nie była po mojej lewej, gdy zmierzałam w przeciwnym kierunku?
Znaczyłoby to, że wybrałam dobrą ścieżkę. Poczułam lekką ulgę, przez co
nieznacznie przyspieszyłam i nawet zrobiło mi się trochę cieplej na samą myśl o
tym, że niedługo wyjdę z tej śnieżycy.
Po
chwili o mało co nie runęłam w dół, gdy droga niespodziewanie się skończyła na
niemal pionowym spadku. Krzyknęłam cicho i rzuciłam się do tyłu, żeby tylko nie
spaść. Wpadłam w zaspę, lecz było to lepsze niż skończenie na skałach
dziesiątki metrów niżej. Nagle coś do mnie dotarło.
Podjęłam
złą decyzję. Ta droga nie prowadziła do domu, a zamiast tego miała zamienić się
w mój grób.
Pokręciłam
głową, próbując odgonić ponure myśli. Przecież ciągle mogłam wrócić, w końcu
ile czasu mogło minąć od rozdroża? Co najwyżej pół godziny. Podświadomość
jednak mówiła mi co innego. Czekała mnie długa droga pod górkę w mrozie, który
utrudniał mi oddychanie i zamrażał krew w żyłach. A potem kolejna godzina
schodzenia w dół drugą ścieżką.
Szansa
na powrót do Tore była minimalna. Ale pomimo argumentów za tym, że mi się nie
uda był mały promyk nadziei na to, że wyjdę z gór i postanowiłam z całej siły
się go uczepić. Zaczęłam iść pod górę, odpychając się prawą ręką od ściany
góry, nie zastanawiając się nawet czemu nie czuję tego jak zimna ona jest od
śniegu i temperatury. Mogłam stracić palce, uszy, nawet nos, najważniejsze
żebym tylko wróciła do Tore.
Potknęłam
się i upadłam. Najchętniej nawet nie próbowałabym wstać, bo każdy ruch
mięśniami sprawiał mi ból, a gdy tak leżałam pośród śniegu, już nawet nie
czułam zimna. Ba, śnieg wydawał mi się ciepły jak puchowa kołdra, a tak
okropnie chciało mi się spać. Zmusiłam się do podparcia rękami i ponownie
oparłam się o ścianę, napierając na nią całym ciężarem ciała, byleby tylko
wstać. Udało się. Ruszyłam do przodu.
Po
paru metrach ściana zniknęła, przez co ponownie upadłam, tym razem w bok. Jęknęłam z bólu, a po chwili odwróciłam
się na plecy i zobaczyłam coś innego od nieba i śniegu. Nade mną było bite
sklepienie jaskini, nierówne i chropowate z wieloma dziurami, gdzie pewnie chętnie
chowały się nietoperze. Pobudzona spojrzałam w głąb groty. Naprawdę byłam w
jaskini.
Było
tu ciemno jak na dnie studni, ale zdecydowanie cieplej niż na zewnątrz, chociażby
przez brak mroźnego wiatru i śniegu. Przytulne miejsce jak na taką pogodę.
Promyk nadziei zabłysnął gwałtownie, gdy zrozumiałam, że może przeżyję,
tutaj miałam na to szansę. Podciągnęłam się na rękach, aby oddalić nogi od
zasięgu śniegu i znowu jęknęłam, próbując zignorować przeszywający mnie ból
zamarzniętych nerwów. I pieczenie prawej dłoni, która najwyraźniej całkowicie odmarzła.
Usłyszałam
głośny wydech powietrza, który na pewno nie należał do mnie. Zmartwiałam,
jeszcze raz rozglądając się po wnętrzu jaskini mając nadzieję, że był to tylko
wytwór mojej wyobraźni. Mało co widziałam w tym świetle, chociaż zwykle mój
wzrok był o wiele lepszy od Sama. Nieraz zauważyłam w ciemności więcej
szczegółów od niego, przez co często żartował, że mam oczy drapieżnika. Teraz
też spostrzegłam zarys dużego cielska w kącie jaskini.
Niedźwiedź,
pomyślałam. Już po mnie.
Ale
czy normalne niedźwiedzie mają skrzydła? I ogon? I czy nie powinny mieć
puszystej sierści zamiast łusek?
Prawie
krzyknęłam gdy dotarło do mnie, że wcale nie patrzę na niedźwiedzia. Smok
otworzył zielone oczy i teraz również mnie obserwował, zapewne zastanawiając się,
czy to ciągle sen, czy jawa. Błagam, idź spać. To wszystko to tylko sen, myślałam,
leżąc nieruchomo i modląc się do wszystkich bogów, jakich znałam, o litość.
Źrenice
bestii się zwęziły. Warknęła złowrogo i wstała na nogi, gapiąc się na mnie
złowrogo. Nagle pogoda na zewnątrz wydała się zdecydowanie lepszą perspektywą
niż zostanie w tej jaskini z takim towarzyszem. Zerwałam się na nogi, nie
podejrzewając się o tak szybkie ruchy i już miałam uciec, gdy smok zablokował mi
przejście i zaczął iść w moją stronę z wystawionymi zębami, ostrymi jak brzytwy
i twardymi jak grafitowe ściany, z których zbudowana była grota. Cofnęłam się
do wnętrza, by po chwili znowu się potknąć i upaść na plecy.
Nie.
Nie,
nie, nie.
Czułam
zbierające się pod powiekami łzy, spowodowane zarówno kolejnym upadkiem jak i
potwornym strachem, który mnie wypełnił. Jaskinię wypełniał odgłos warczenia,
gdy smok szedł na zgiętych łapach w moją stronę. Był czarny jak noc. Złowrogi
jak śmierć. Odczołgałam się od niego na tyle, na ile mogłam zanim nie trafiłam
na ścianę. To koniec.
–
Błagam – wyjęczałam cicho. – Nie rób mi krzywdy. Proszę.
Smok
zatrzymał łeb parę centymetrów przed moją twarzą, przez co czułam na policzku
jego płytkie wydechy. Spojrzał na mój pasek, po czym zawarczał jeszcze
groźniej. Rzuciłam okiem na to, co go tak rozgniewało i zauważyłam, że miałam tam przypiętą
pochwę z nożem.
Załkałam
cicho, po czym wyjęłam szybko nóż i rzuciłam w odległy kąt jaskini. Nie miałam
szans na obronę. Smok warknął jeszcze raz, patrząc na leżący teraz parę metrów
ode mnie nóż, po czym znowu przeniósł wzrok na mnie. Jego oczy przeszywały mnie na
wskroś.
Czego tu szukasz, człowieku? – usłyszałam
w głowie szorstki głos, przez co jęknęłam z przerażenia i jeszcze bardziej
przytuliłam się do ściany. Znowu usłyszałam warknięcie, na które zareagowałam
podniesieniem rąk do góry w geście kapitulacji.
–
Ja tylko… zgubiłam się i… myślałam że… że tu nikogo nie ma – wydukałam spanikowana.
Przecież
słyszałam, że te bestie są jak maszyny do zabijania, nieokiełznane przez
nikogo, szukające życia tylko po to, by je zniszczyć. Nikt mnie nie informował,
że potrafią przeniknąć do umysłu i mówić prosto do niego.
Smok
zwrócił uwagę na moją prawą rękę. Wciągnął powietrze, znowu spojrzał na moją
twarz, po czym cofnął się odrobinę.
To dlatego mnie słyszysz. – usłyszałam
znowu. Smok przekrzywił głowę, jego źrenice delikatnie się uwypukliły, chociaż
zdecydowanie pozostawał czujny.
Zadrżałam
delikatnie z zimna, które znowu zaczęłam odczuwać.
–
Wyjdę jak tylko przestanie padać śnieg – powiedziałam ze strachem, patrząc na
smoka nie do końca wierząc, że rozmawiam z nim jak z człowiekiem. Odwrócił się
w kierunku wyjścia z groty. – Nikomu nic nie powiem. Już nigdy mnie nie
zobaczysz. Tylko błagam, nic mi nie rób.
Potwór gapił się na mnie przez chwilę, jakby zastanawiał się, czy warto mnie zjeść, czy nie, po czym nagle podniósł się. Wcisnęłam się w ścianę, ale okazało się, że nie ruszył w moim
kierunku. Zamiast tego złapał w zęby mój nóż i zniknął na chwilę w śniegu, by
wrócić po chwili, już bez niego. Usiadł po drugiej stronie jaskini, ciągle nie spuszczając
ze mnie wzroku. Nie ufał mi.
–
Dziękuję – powiedziałam cicho.
Czułam
się zmieszana. Nie tego mnie uczyli o smokach. Ile razy do Tore trafiła
wiadomość, że król Adlin nie może zapewnić nam ochrony przed tymi krwiożerczymi
bestiami w wiosce i że bylibyśmy bezpieczniejsi w mieście? Przecież byłam
świadkiem tego, jak smoki zaatakowały Tore parę lat temu. Wiele razy słyszałam
o tym, jak zrównały z ziemią kolejne wioski.
A
teraz smok darował mi życie.
Przyjrzałam
się mu. Jego czarne łuski odbijały nikłe światło, a zielone oczy zdawały się
świecić w ciemności. Z łap sterczały ostre szpony i chociaż schował już zęby,
widziałam że mógłby mnie rozszarpać nie wkładając w to nawet zbyt wiele siły.
Poza tym jego kształt był raczej opływowy, nie licząc paru odstających i
zapewne ostrych jak brzytwa łusek w okolicy końca szczęk. Długi ogon zakończony
był dwiema błonami, które pewnie pomagały mu utrzymać równowagę podczas lotu,
teraz jednak podkulił go pod siebie. Za to widziane z mojej strony prawe
skrzydło było wyraźnie oblepione krwią, możliwe nawet że złamane. Szkarłatna ciecz znajdowała się także na przedniej łapie. I tak miał niebywałe szczęście, że przeżył
upadek z tylko takimi obrażeniami.
Na co się gapisz? – usłyszałam w głowie.
Zadrżałam. Chyba nie dało się do tego przyzwyczaić.
–
Nigdy nie widziałam smoka z tak bliska – przyznałam. – Pamiętam cię z wczoraj, cała wioska obserwowała jak walczyłeś.
Nie
odpowiedział. Trochę się ośmieliłam, chyba nie miał już zamiaru mnie zabić, przynajmniej
jak na razie.
–
Masz jakieś imię? – spytałam.
Cisza.
–
Co z twoim skrzydłem? – spróbowałam znowu po chwili.
Nie twoja sprawa. – odpowiedział
chłodno.
Spojrzałam
na swoje ręce, zrezygnowawszy z próby podjęcia rozmowy. Blizna na prawej dłoni tliła
się delikatnie, ale nie piekła. Wyglądało to tak, jakby tuż pod skórą płonął mi
ogień. Zmarszczyłam brwi, trochę zdziwiona. Uniosłam ją, by dokładniej się
przyjrzeć i po chwili stwierdziłam, że światło rzeczywiście tańczyło pod
spodem, zupełnie jak imitacja płomienia.
Dopiero
gdy adrenalina opuściła moje ciało poczułam, jak zimno tutaj było. Śnieg na
zewnątrz nie przestawał padać, a ja skuliłam się na ziemi w kącie groty, już
dawno rezygnując z prób zaśnięcia. Ciało trzęsło mi się niemiłosiernie, a z ust
wylatywała para przy każdym wydechu. Smok też nie spał, przez cały czas
obserwował albo mnie, albo pogodę na zewnątrz, zapewne zastanawiając się, ile
czasu minie zanim w końcu wyjdę z jego kryjówki i zostawię go samego.
Westchnęłam
głęboko, podnosząc się do siadu, bo zauważyłam, że przez zimne podłoże trzęsłam
się jeszcze bardziej, niż wcześniej. Smok dalej leżał niewzruszony w drugim
końcu jaskini, a ja myślałam z lekką zazdrością, że przynajmniej jemu było
ciepło.
Skąd się tu wzięłaś? – usłyszałam głos
smoka. Obserwował mnie zielonymi oczami. Oparłam się o ścianę i zapatrzyłam w ścianę śniegu tuż za wyjściem z groty.
–
Uciekłam z domu, a wiedziałam, że tu nie będą mnie szukać. I miałam rację – zauważyłam z goryczą. Otuliłam nogi rękami, mając
nadzieję, że może w ten sposób uda mi się choć odrobinę ogrzać. Na ramiona opadły
mi krótkie, miedziane kosmki włosów.
–
Wiesz, myślałam, że mam kochającą rodzinę, normalne życie i nagle okazało się,
że wszystko co o sobie wiedziałam było kłamstwem – ciągnęłam dalej.
Słowa same płynęły, zupełnie jakby chciały się uwolnić. – Rodzice nie są moimi
rodzicami, dom już nie jest moim domem i nawet nie mam pojęcia kim tak naprawdę
jestem i skąd się wzięłam.
Pojedyncza
łza spłynęła mi po policzku, ale szybko ją wytarłam. Rzuciłam okiem na smoka,
krzyżując na chwilę nasze spojrzenia.
Rodzina nie kończy się na więzach krwi –
powiedział, zerkając na swoje skrzydło.
Trochę
mnie zaskoczył. Przypomniałam sobie jak matka z czułością gładziła mnie po
włosach, jak w policzkach ojca pojawiały się dołeczki, gdy uśmiechał się do
mnie ciepło kiedy go o coś prosiłam. „Jesteś naszym małym cudem”, tak mi
powtarzali przez całe życie. Czy smok mógł mieć o tym rację?
Wychowali
mnie, chociaż nie musieli. Dawali mi wszystko o co prosiłam, nie zważając na
to, że nie leży to w ich obowiązku i martwili się o mnie, podczas gdy moi
prawdziwi rodzice zostawili mnie na pastwę losu, dając mi tylko życie i tą bliznę
na ręce. Może jeszcze rzucili na mnie jakąś klątwę, stąd to pieczenie i światło
pod skórą w pobliżu smoków.
Uśmiechnęłam
się lekko.
–
Jestem Amanda Greynote – stwierdziłam pewnie. Nawet jeśli nie byłam prawdziwą
córką Any i Philipa, traktowali mnie z miłością i troską.
A
ja uciekłam z domu, wściekła na cały świat i zapatrzona jak głupia w swoją
krzywdę. Poczułam się tak beznadziejnie, że nawet ciężko to opisać.
–
Dziękuję – powiedziałam jeszcze raz. Smok nie tylko darował mi życie, otworzył
mi również oczy.
Zadrżałam
gwałtownie i zęby znowu zaczęły mi szczękać. Potarłam niezdarnie ramiona. Czemu
musiało być tu tak zimno? Spuściłam głowę, raz po raz posyłając na nogi i
klatkę piersiową podmuchy lekko ogrzanego powietrza. Może tak uda mi się chociaż
trochę ogrzać. Jak słowo daję, wyjście w góry było jedną z najgorszych decyzji
w moim życiu. Ale gdybym tu nie przyszła, nie poznałabym smoka i być może ciągle
błąkałabym się po lesie wściekła na rodziców i cały świat.
Usłyszałam
cichy szelest, a po chwili poczułam, że coś kładzie się obok mnie. Coś
ciepłego. Podniosłam głowę. Smok zmienił miejsce, odwracając się do mnie tyłem
i kładąc łeb obok zranionej łapy.
Bądź już cicho i idź spać – polecił
niezadowolonym głosem.
Przecież
mógł to zrobić z drugiego końca jaskini. Może zauważył, że drżę lub po prostu
rozmowa go znudziła. Wyciągnęłam bezwiednie rękę i położyłam ją na gładkich
łuskach na jego grzbiecie, a płomień pod skórą rozbłysnął gwałtownie, chwilowo
zalewając jaskinię ciepłym światłem. Smok otworzył gwałtownie oczy, przez co
cofnęłam ją szybko.
–
Przepraszam – mruknęłam cicho, jednak nie mogłam się powstrzymać i przybliżyłam
się do niego nieznacznie. Od smoka biło takie ciepło, że nie sposób było się
temu oprzeć, nie gdy od paru godzin marzyłam o rozgrzaniu i ciepłym łóżku w
Tore.
Po
paru chwilach przestałam drżeć, a dźwięk równych oddechów smoka ukołysał mnie
do snu szybciej, niż bym się tego spodziewała.
Obudziłam
się leżąc na ziemi w ciemnej grocie. Przetarłam oczy i przeciągnęłam się,
starając się nie zwracać uwagi na obolały kark i totalne zmęczenie. Rzuciłam
okiem na wyjście z groty. Śnieg przestał padać, ale jego warstwa ciągle leżała
na ziemi i odbijała światło słoneczne niemal rażąc mnie w oczy. Jaskinia była
pusta i gdyby nie ślady łap na śniegu przed wejściem pomyślałabym, że to był
tylko sen.
Udało
mi się. Przeżyłam noc w górach.
Zmusiłam
obolałe mięśnie do ruchu i podniosłam się. Rozejrzałam się jeszcze raz po grocie. Ciekawa byłam, czy smok opuścił ją na
zawsze, czy jeszcze tu wróci, a wyszedł tylko po to by uniknąć kolejnej rozmowy.
Rzuciłam okiem na bliznę, która w dalszym ciągu mieniła się delikatnie świadcząc o
tym, że mój czarny jak noc towarzysz ukrywał się gdzieś nieopodal.
Nie
przeżyje tutaj ze złamanym skrzydłem i ranną łapą, byłam tego pewna. W takim
stanie nie mógł polować i jeśli nie wykończy go zakażenie, umrze z głodu.
Potrzebowałam
czasu, by wszystko sobie na nowo poukładać, ale jak na razie jedna rzecz była
najważniejsza. Podeszłam do wyjścia i postawiłam nogę w śniegu, po czym spojrzałam
na otaczające mnie góry i stojącą w oddali wioskę Tore.
Czas
wracać do domu.
____________________________________________________
Wróciłam. XD
Może to wizja matury za dwa miesiące popycha mnie do robienia wszystkiego poza nauką, no ale postanowiłam kontynuować opowiadanie. :)
Może to wizja matury za dwa miesiące popycha mnie do robienia wszystkiego poza nauką, no ale postanowiłam kontynuować opowiadanie. :)
Aaaa! Wreszcie! Smok! Ah!
OdpowiedzUsuńIlez się naczekalam.
No. Teraz z łaski swojej dodaj szybciej kolejny rozdział a nie po 2 latach. Z gory dzięki xD
znowu Tore :"D czekam na piąty rozdział ;)
OdpowiedzUsuńHej
OdpowiedzUsuńWow nie wiem co napisać.
Tak zżera mnie ciekawość, że chyba od razu idę czytać następy rozdział. Mam nadzieję, że będzie tam coś więcej o smoku i świecącej bliźnie.
Bardzo fajny rozdział
OdpowiedzUsuń